niedziela, 30 grudnia 2012

Z pamiętnika książek czytelnika

Powracam tematem neutralnym, na który już dawno chciałem coś napisać. Jak to jest z tymi książkami? Niektórzy starają się wmówić nam, że czytanie książek jest modne, stąd akcje typu "Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka" albo coś o tym, że książki gryzą i "Nie czytaj, bo jeszcze komuś zaimponujesz". Niestety, zaimponować oczytaniem można tylko innej oczytanej osobie, więc takie akcje raczej niewiele dają, czytający dalej będą się kisić we własnym sosie, a nieczytający przecież nie przeczytają jakiejś książki po to, żeby zaimponować tym czytającym. Ktoś jednak pieniądze za kampanię społeczną wziął, więc podstawowy cel został zrealizowany.

Według mnie zachęcić do czytania można tylko poprzez danie nieczytającemu do ręki książki, którą się dobrze czyta. Uważam, że powinno to być podstawowe kryterium doboru lektur, przynajmniej w szkole podstawowej i gimnazjum a nie: "czy książka prezentuje godne naśladowania postawy moralne?", "czy została napisana przez wybitnego polskiego autora?", "czy nasi rodzice, dziadkowie się na niej wychowali?". Na szczęście od czasu do czasu jakaś "dobrze czytająca się" książka ("Harry Potter", "Kod Leonarda Da Vinci", "Cień Wiatru", być może też "Zmierzch") zdobędzie dużą popularność i jest szansa, że ktoś zachęcony przyjemną lekturą zacznie częściej bywać w bibliotece. Wiem to z autopsji. O ile w szkole podstawowej czytałem niemało, to w gimnazjum było z tym gorzej (okres buntu, wiadomo). Jakoś na przełomie gimnazjum i liceum trafił się "Kod Leonarda Da Vinci" i choć z perspektywy czasu nie oceniam tego jako rewelacyjną książkę, a wręcz uważam, że Dan Brown nieraz prymitywnie kpi sobie z czytelnika, to jednak zachęcony "Kodem" sięgnąłem też po inne książki i siłą rozpędu jadę do dzisiaj.

Tyle o społecznym zjawisku czytelnictwa, teraz będzie o moich doświadczeniach. Najgorsze pytanie, jakie można zadać na temat książki, to: "O czym ona jest?". W przypadku dobrych książek bardzo rzadko można na nie odpowiedzieć. "Drwal" Witkowskiego jest o wycieczce na Pomorze Zachodnie? "Cień wiatru" o miłości i prowadzeniu księgarni? "Mistrz i Małgorzata" o wizycie diabła w Moskwie? "Paragraf 22" o życiu żołnierzy na froncie? "Chłopiec z latawcem" o chłopcu z latawcem? Książki Pilcha są o niczym? Inne złe pytanie to: "czy podoba ci się ta książka?" zadane, gdy jestem w trakcie czytania. Nie powinno się oceniać książki, gdy nie znasz jej zakończenia, nauczyłem się tego przy "Aniołach i demonach" wspomnianego już autora. Inny przykład to "Kronika ptaka nakręcacza" Murakamiego, uznawana za "jego największe osiągnięcie pisarskie", jak głosi napis na okładkach polskich wydań jego książek. Nie ma to jak pootwierać mnóstwo interesujących wątków i żadnego sensownie nie zakończyć. W zasadzie powinien usunąć kilkadziesiąt ostatnich stron i zamiast nich dać tylko napis "ZBRUKANA, ZBRUKANA, ZBRUKANA!". Byłoby jeszcze bardziej magicznie i tajemniczo.

Murakamiemu trzeba jednak oddać, że jak już zacząłem jakąś jego książkę, to przeczytałem do końca, choć nieraz gość mnie wkurzał. A już "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" to klasyczny przykład czegoś, co nigdy nie zostałoby wydane, gdyby autor nie miał znanego nazwiska. Nie brakuje jednak książek, które zdobyły uznanie czy to krytyki, czy nawet czytelników, a jednak nie byłem w stanie przez nie przebrnąć. Wymieńmy kilka:
  • "Władca pierścieni" - szacun dla autora, że stworzył wyjątkowy świat, że napisał coś oryginalnego itd. Jednak napotykamy tu problem, który dotyczy całej fantastyki. Nie ma tutaj żadnych granic, więc co chwila są sytuacje takie, że dobrzy bohaterowie już konają, już walkirie po nich lecą, a tu nagle czarodziej resztkami sił rzuca pradawny czar, który przechyla szalę zwycięstwa na drugą stronę. Czarodziej wycieńczony umiera, ale szef czarodziejów go wskrzesza, jednocześnie zło niby pokonane, ale za sprawą smoka się odradza itd. Po jednej z tego typu akcji w wykonaniu Gandalfa przestałem czytać, gdzieś w połowie "Dwóch wież".
  • "Potop" - niestety fortele Zagłoby chyba już na niewielu robią wrażenie, a to, co w XIX wieku było zapewne barwnym, żywym językiem obecnie jest czymś niestrawnym, co istotnie utrudnia czytanie. Zapewniam jednak, że jeżeli kiedyś zdecyduje się na karierę w polityce, to wcześniej przeczytam trylogię od deski do deski, inaczej przeciwnicy polityczni mnie zjedzą.
  • "Fima" Amosa Oza - już kiedyś cytowałem fragment tej zacnej książki, ale nie powstrzymam się, żeby tego nie powtórzyć: 
Zacisnął obie dłonie na swoim stwardniałym członku, niby złodziej wspinający się po rynnie, choć - zaśmiał się w duchu - przypominał bardziej tonącego usiłującego przytrzymać się trzciny. Ale zmęczenie było silniejsze od pożądania i Fima dał sobie spokój. Zasnął. Na dworze padało coraz bardziej. 

Inną książkę tego autora ("Poznać kobietę") przeczytałem do końca, choć sam nie wiem dlaczego. Na podstawie tych dwóch książek stwierdzam, że pisze on w stylu: 

Zrobił sobie kawę, lecz mu nie smakowała. Wicher strącał z drzew pierwsze pożółkłe liście. Postanowił, że teraz porozmawia z żoną. Uchylił drzwi do sypialni, ona jednak spała oddychając miarowo i mógł dostrzec falowanie jej niegdyś kształtnych piersi pod nocną koszulą. Zniechęcony, zdjął brudne skarpety i wsunął się pod kołdrę.

W połączeniu z opisami jakie znajdziemy przy chyba każdej jego książce ("wnikliwe studium psychologiczne" cośtam, cośtam) można oczywiście przypisać bardzo wiele znaczeń do takich zdań (przemijanie symbolizowane przez pożółkłe liście i niegdyś kształtne piersi, obojętność wyrażona przez niedbanie o higienę), a prawda jest taka, że napisałem je w minutę bez głębszego zastanowienia i sądzę, że tak samo robi (Czarnoksiężnik z krainy) Oz. Gość podobno od paru lat jest jednym z najpoważniejszych kandydatów do Nagrody Nobla. Jeżeli ją dostanie, będzie to dla mnie dowód na istnienie wszechmocnego żydowskiego lobby.
  • "Śnieg" Orhana Pamuka, jak już o Noblach mowa. Skoro po jakichś 150 stronach ani nie byłem zaciekawiony akcją, ani nie poszerzyłem swojej wiedzy o tureckiej kulturze, to nie było sensu czytać dalej. Nawet mnie nie interesuje, czy Ka w końcu przespał się z Ipek (imiona są najciekawszą rzeczą w tej książce). Być może jednak skuszę się na inne dzieło tego autora, bo opisy ich brzmią zachęcająco (choć przy "Śniegu" też brzmiały). Problem tylko jest taki, że gość najwyraźniej uznaje za dyshonor napisanie książki, która ma mniej niż 0,5 kilostrony (podobnie jak John Irving, ale z nim pierwsze spotkanie było bez porównania ciekawsze).
  • "Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" - co to w ogóle jest? Jakiś Silny, jakaś amfa, jakieś laski, bez ładu i składu. A że niby język taki cudowny, oryginalny? Być może oryginalny, ale przede wszystkim sztuczny. Tylko jakiemuś oderwanemu od życia krytykowi może się wydawać, że tak mówią ludzie z blokowiska.
Można by jeszcze znaleźć parę przykładów takich książek, jak również takich, które powinny się znaleźć w tej grupie, ale z jakichś niezrozumiałych powodów je przeczytałem. Jeszcze więcej pewnie można by znaleźć książek dobrych, ale przecież nie o nich chciałem pisać. Na koniec, zachęcam wszystkich do czytania książek. Może pewnego dnia zaczniecie imponować laskom oczytaniem, tak jak ja to robię każdego dnia.

czwartek, 23 sierpnia 2012

W PeeZeLu bez zmian

Sezon ogórkowy jeszcze trwa, więc dzisiaj z rana na gazeta.pl pierwszym newsem było to, że marszałek Podkarpacia zajął zwykłemu pasażerowi miejsce w samolocie. Bardzo dobrze, że jest z tego mała afera, ale wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że marszałek rzeczywiście o tym nie wiedział. Pewnie ktoś z jego biura, który jeszcze ma znajomości w Locie chciał jak najlepiej wykonać swoje obowiązki. Ustrój się zmienił, a mentalność została. Nie o tym jednak chciałem.

Niesamowite jest to, że w czasach gdy każda wypowiedź dla prasy jest autoryzowana, gdy prawie każdy ma swojego rzecznika prasowego i PR nikomu się nie kojarzy z Polskim Radiem, czasami można przeczytać naprawdę szczerą wypowiedź. Tak było w przypadku trenera Janusza Wójcika, tak też jest w przypadku marszałka Podkarpacia. Wypowiedź ta jest godna zacytowania w całości na moim blogu:

Dzisiaj to już nie można mieć syna, córki i w ogóle najlepiej jeździć furmanką. Dzisiaj każdy człowiek może bić władzę [bić ją słownie, dodajmy, cytując Michała Witkowskiego, który z kolei cytował chyba jakąś celebrytkę]. Leciałem na ważne spotkanie z ambasadorem Kanady. Ważne dla interesów i gospodarki Podkarpacia.

Warto dodać, że gdy czytałem tę perełkę, to jeszcze nie była ona okraszona zdjęciem marszałka. Sprawdziłem najpierw na Wikipedii, co to za jeden (a co niby lepszego można robić w pracy). Patrzę: PSL. Od razu sobie wyobraziłem modelowego regionalnego działacza tej partii z długoletnią tradycją. Znaki szczególne: brzuch sarmacki, gęba nalana ozdobiona wąsem, brak szyi. Taki wujek, co na weselu każdemu polewa w odstępach dużo krótszych niż między intonowaniem "a teraz idziemy na jednego" przez orkiestrę. Chyba każdy w rodzinie ma takiego wujka.

Intuicja tym razem mnie nie zawiodła. Wracając do meritum sprawy. Nie o taką Polskę walczyliśmy, gdzie ludzi sami wybierają, a potem sami biją (słownie). Marszałek jeszcze pamięta, co władza ludowa robiła z ręką na nią podniesioną. A dzisiaj? Nawet taki gołowąs jak ja może krytykować w Internecie marszałka z drugiego końca Polski. Nie mówiąc o tym, że syna i córki nie można mieć. Tutaj akurat bohater wyraził pogląd bardzo typowy w tym kraju: jak już zdobyłem jakąś władzę, to przecież po to, żeby mojej rodzinie żyło się lepiej. Jeżeli zrobię coś dla innych ludzi, to dobrze, a jak nie, to trudno, w końcu rodzina rzecz święta. Chyba nawet nie ma w tym żadnego wyrachowania, po prostu taka nasza kultura. Dobra, wystarczy tego bicia władzy, i tak musi się bronić przed bezpardonowymi atakami ze wszystkich stron.

niedziela, 15 lipca 2012

Z pamiętnika korporacji pracownika

Ogłaszam oficjalnie to, co niektórzy już wiedzą: zaprzedałem duszę korporacjom. Ogólnie całkiem mi się podoba (zresztą nie mógłbym napisać nic innego, bo na pewno już wiedzą o moim blogu) i nie zamierzam przenosić się do małej firmy o rodzinnej atmosferze ani do dynamicznie rozwijającego się start-upu. Niemniej jednak, parę rzeczy wydaje mi się co najmniej dziwnych. Ciekawe, czy po paru latach dalej mnie będą dziwić, czy też skutecznie mi mózg wypiorą.

Trafiłem do firmy, w której językiem urzędowym jest niemiecki. Dokumentacja techniczna i nietechniczna, oficjalne maile, prezentacje na różne tematy - to wszystko pisane jest w języku Goethego i SS. Natomiast pracownicy porozumiewają się, przynajmniej na tematy związane z pracą, w przedziwnej mieszance polskiego i niemieckiego. Dlatego pobieram dane z Datenbanku (a po niemiecku brzmi to równie uroczo - Daten fetchen). Dostaję Hinweisy. Pewne rzeczy są Nachfolgerami innych. A co tam właściwie robię? Oczywiście entwickluję Software. W odróżnieniu od wielu innych firm, w których software się developuje.

W firmowym intranecie można przeczytać w języku pełnym umlautów różne newsy z życia firmy. Ze względu na atrakcyjne zdjęcie zainteresował mnie wywiad z panią o słowiańsko brzmiącym nazwisku, która jednak, ku mojemu rozczarowaniu, nie pracowała w Polsce, a w Kolonii. Nie jestem pewien, czy ta laska w ogóle istnieje, bo sztuczność tego wywiadu przekraczała wszelkie granicę. Podobno była praktykantką w dziale HR. Najbardziej podobał mi się następujący fragment:

- Dokończ zdanie: "Gdybym została milionerką to ..."
- Nadal bym pracowała!

Ależ oczywiście! Przecież tylko pracując człowiek może czuć się spełniony i sytuacja majątkowa nie ma tu nic do rzeczy, nie pracuje się dla wynagrodzenia. Przy okazji, posłuchajcie dobrej rady: jeżeli na rozmowie kwalifikacyjnej padnie pytanie o największą wadę, idealny kandydat powinien odpowiedzieć: "Czasami za dużo pracuję i cierpi na tym moje życie rodzinne". Wracając do wywiadu, padło też pytanie o to, dlaczego dziewczyna zdecydowała się w tej korporacji pracować. Odpowiedź przytoczę po niemiecku, bo nie czuję się na siłach jej tłumaczyć:

- Weil die Projektarbeit Spass mir macht.

W ten sposób gładko przechodzimy do kolejnego tematu, który chciałbym poruszyć. Wszechobecne projekty! Według mnie, nad projektem może pracować architekt, konstruktor, informatyk nawet też, ale specjalistka ds. HR (daw. kadrowa)? Jaki tam może być projekt? Projekt "rekrutacja kandydata", projekt "naliczanie premii"? Projekty artystyczne są już powszechne, w korporacjach chyba wszyscy pracują nad projektami. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo kucharz będzie przyrządzał projekt "schabowy z ziemniakami", nauczyciel prowadził projekt "lekcja w 2c", a ksiądz odprawiał projekt "msza wieczorna nr ref. 12/555".

Fascynujący jest też sposób, w jaki rozmawia się o zarobkach. Już na rozmowie kwalifikacyjnej pada pytanie (chyba zawsze w takiej formie): "Jakie są Pana oczekiwania finansowe?" Miałbym ochotę odpowiedzieć: "Stopy pójdą w górę, a na giełdzie będzie korekta". Tym niemniej, prawidłową odpowiedzią jest kwota. Ciekawe tylko na jakiej podstawie mamy ją podać, skoro zarobki (o, przepraszam, "gratyfikacja finansowa") wszędzie są tajne. Wmówiono nam, że tajne być powinny, choć np. w Anglii przy większości ogłoszeń jest podawany przedział, w jakim będą się mieścić zarobki osoby na danym stanowisku. Nie ukrywam, że gdy ktoś mi mówi, że znalazł pracę to najbardziej interesuje mnie ile tam będzie zarabiał, a nie czy będzie pracował w międzynarodowym zespole (bo na pewno będzie). Boję się jednak o to pytać, żeby nie wyjść na wścibskiego prymitywa niezdolnego do czerpania satysfakcji z rzeczy niematerialnych.

Podsumowując, apeluję do przyszłych i obecnych pracowników korporacji o zachowanie zdrowego rozsądku. Większość tych pięknych zagranicznych zwrotów można zastąpić polskimi, a jak już się nie da, to dodanie swojskiej końcówki raczej nie zapewni nam tytułu Mistrza Mowy Polskiej. A mimo że pieniądze szczęścia nie dają, że dżentelmeni o nich nie rozmawiają i że rzadko mogą kogoś wybawić od śmierci (niezastąpiony Paulo Coelho), to pracujemy właśnie po to, aby je mieć (Paulo, Haruki: pozwalam wam użyć tej sentencji). Co napisawszy, szykuję się do spania, aby mieć siłę na kolejny tydzień pełen rozwijającej pracy nad projektami i interesujących Herausforderungów.

środa, 30 maja 2012

Źle się dzieje...

Nie wiem czy wiecie, ale w zeszłym tygodniu protestowali taksówkarze. Bardzo mnie ten protest ucieszył. Nie miałem z tego powodu żadnych nieprzyjemności, a dowiedziałem się, jaka to krzywda naszym braciom taksówkarzom się dzieje. Otóż zły rząd zamierza wprowadzić zmiany mające na celu deregulację tego zawodu, łatwiej będzie uzyskać licencję taksówkarza. Nie trzeba będzie zdawać egzaminu, który podobno sprawdza znajomość topografii miasta, a także inne zagadnienia tak przydatne taksówkarzowi w codziennej pracy jak przepisy metrologiczne o taksometrach, elementy Kodeksu Pracy czy ordynacji podatkowej (w końcu o czymś trzeba rozmawiać z pasażerami). Znajomość języków obcych jest oczywiście sprawą drugorzędną.

Jak to mówi Pan Mieczysław (59 l.) z Super Expressu: "Nie może być tak, że ktoś, kto nie zna miasta, przyjeżdża do Warszawy i jeździ po ulicach z GPS-em". No właśnie, nie może, no by niby dlaczego mogłoby tak być, skoro tak do tej pory nie było? Przyjedzie taki z Radomia uzbrojony w GPS i wygryzie mnie, warszawiaka z dziada pradziada. To nie fair. Strach pomyśleć co to będzie jak hołota się dorwie do taksówek. Pewnie będą jeździć bez włączonego taksometru. A jak włączą, to pewnie nie tą taryfę co trzeba. Może nigdy drobnych nie będą mieli, cwaniaki. Okrężnymi drogami będą jeździć, żeby klienta naciągnąć? A co z szacunkiem dla innych uczestników ruchu? Może pierwszeństwo wymuszą, zatrzymają się w miejscu niedozwolonym, nie przepuszczą staruszki przez jezdnię? Pewnie powiecie, że przesadzam z czarnowidztwem. Dzisiaj to nie do pomyślenia, ale jak przewiduje przewodniczący Andrzej Sobuńko jakość usług na rynku spadnie. I to nie tak po prostu spadnie, "dramatycznie spadnie".

Zły rząd nie zamierza na taksówkarzach poprzestać. Ma w planach szykanowanie pośredników handlu nieruchomościami, adwokatów, trenerów sportowych, notariuszy i wielu innych. Najbardziej martwię się o zawód notariusza. Obecna dokładna selekcja pozwala na wyłonienie najlepszych kandydatów, pochodzących z rodzin o długoletnich tradycjach prawniczych, którzy są gotowi wykonywać rzetelnie swoją niezwykle pożyteczną społecznie pracę za niewygórowane pieniądze. Jakość usług zawsze najwyższa. Słyszał ktoś, żeby notariusz kiedyś niewłaściwie poświadczył dokument? A jak weźmie się za to byle chłystek po studiach prawniczych to skutki dla przyszłych pokoleń mogą być jeszcze bardziej dramatyczne niż w przypadku taksówkarzy. Może jeszcze nie wszystko stracone. Jak zobaczycie kilka aut, o posiadaniu których nawet wam się nie śniło, wolno jadących pod Urząd Wojewódzki, będzie to znaczyło, że notariusze walczą o swój chleb powszedni.

PS: Jeżeli wierzyć statystykom, trzy razy ktoś trafił na mojego bloga po wpisaniu w wyszukiwarce frazy "finanse i rachunkowość czy matematyka". Mam nadzieję, że pomogłem.

niedziela, 13 maja 2012

Tekst na pięciolecie mojej matury

Kasztany kwitną (chyba), obrodziło więc różnymi tekstami dotyczącymi matur. W zasadzie większość z nich media mogłyby przedrukować z zeszłego roku zamiast pisać od nowa. Czasem ktoś się wysili bardziej i pofantazjuje na temat idealnego systemu szkolnictwa, gdzie nie ma rywalizacji, nauczyciele uczą z pasją, uczniowie rozwijają swoje zainteresowania i w ogóle sielanka niczym pod umówionym jaworem, a wystarczyłoby zlikwidować egzaminy ogólnopolskie. Ten tekst już jednak skomentowałem na tablicy pewnego dżentelmena, którego znają niemal wszyscy czytelnicy mojego bloga, więc nie będę się powtarzał. Pomówmy o matematyce.

Jestem gorącym zwolennikiem nowej matury, ale obowiązkowej matematyki już niekoniecznie. Bo jaka korzyść z tego płynie? Politechniki cieszą się większym zainteresowaniem na zasadzie: "Złożę podanie na górnictwo - jak mi się nie uda dostać na prawo/dziennikarstwo/psychologię itp., to tam na pewno mnie przyjmą". Ktoś wierzy, że osoba, która nie pisałaby matematyki, gdyby ta nie była obowiązkowa, zostanie dobrym inżynierem? Mam wrażenie, że sporo osób jednak uważa (przynajmniej oficjalnie), że można się świetnie nauczyć matematyki pod przymusem. Dziwne, że to samo nie dotyczy np. rysunku. Czy gdyby wprowadzić obowiązkową maturę z rysunku to mielibyśmy więcej wybitnych grafików czy architektów? Ja w takim wypadku prawdopodobnie nauczyłbym się pewnych schematów i zdał maturę, ale ani nie przydałoby mi się to w życiu, ani nie wpłynęłoby na wybór studiów, bo do czego jak czego, ale do rysunku talentu nie mam za grosz.

Według mnie, podobnie jest z matematyką. Ta przydatna Kowalskiemu kończy się najpóźniej w gimnazjum. Weźmy takie logarytmy. Najbardziej praktyczny przykład, jaki udało mi się wymyślić:

Kowalski wraca z pracy, je obiad, siada jak zwykle na kanapie i włącza telewizor. Na ekranie pojawia się informacja, że dla wygody abonentów 100 kanałów telewizji kablowej zostało od dzisiaj uszeregowanych alfabetycznie. Kowalski, który akurat złamał palec i obsługa pilota sprawia mu problem, zastanawia się, ile najmniej kanałów musi sprawdzić, aby mieć pewność, że znajdzie, dajmy na to, Playboy TV (albo TV Trwam).

I tu przychodzą mu z pomocą logarytmy (a może bardziej algorytmy), choć guzików na pilocie za niego nie wcisną, że pozwolę sobie zażartować. A próbowaliście kiedyś tłumaczyć logarytmy komuś, kto nie ma zdolności do matematyki? Ja próbowałem, wygląda to mniej więcej tak (już miałem pewne doświadczenie pedagogiczne, więc było dla mnie jasne, że używanie terminów "podstawa logarytmu", "liczba logarytmowana" nie jest dobrym pomysłem):

- Patrzysz na liczbę tu na dole, tak, tak, tą małą. 
- A czemu ona taka mała?
- Nie wiem, tak ktoś dawno temu ustalił, można by oczywiście to inaczej zapisać, ale wszyscy tak zapisują. 
- A to log to co to jest?
- To jest symbol działania, tak jak kropka w mnożeniu ale to nie jest istotne, nie myśl o tym. Dobra, mamy tą małą liczbę. Teraz patrzysz na tą większą z prawej. Musisz teraz odpowiedzieć na pytanie, do jakiej potęgi trzeba podnieść tą małą, żeby mieć tą dużą.
- Yyyy... nie rozumiem. 
- Popatrz, ta mała, czyli 3, do czegoś daje nam 9, czyli tą dużą. No i do czego podnosimy 3, żeby mieć 9?
- No do trzeciej (ewentualnie: yyy... do trzeciej?)
- Nie, 3 do trzeciej to 27. To jest 3 x 3 x 3. A 3 do drugiej to jest 3 x 3 czyli 9. To niestety częsty błąd z tymi potęgami, musisz po prostu się skoncentrować.
- No dobrze, czyli to małe do czegoś daje to duże?
- No tak.

I wytłumaczone. Jest szansa, że uczeń po kilku próbach zapamięta to do sprawdzianu, a może nawet do matury, jeżeli przyłoży się do powtórki, ale obawiam się, że ani dnia dłużej. Warto zauważyć, że mówimy o definicji logarytmu i na maturze podstawowej w tym roku pojawiła się tylko ona. Było to zadanie, o którym doc. Górniak mówi w tym artukule: "wymaga jedynie wiedzy encyklopedycznej - znajomości wzorów". Tyle, że doc. Górniak, znany z tego, że na Studium Talent zaraża licealistów swoją miłością do całek, nie wie najwyraźniej, jakim problemem dla wielu osób jest samo zrozumienie wzoru. Trzeba jednak przyznać, że zaskakująco stonowanie wypowiada się w tym artykule.

Ze wspomnianego artykułu wynika, że matura podstawowa oczywiście była łatwa. Żarciki o kolorowaniu słonia (pewnie długie miesiące ktoś czekał z gotowym demotywatorem, żeby go w końcu wrzucić), autorytet z Wykopu, według którego matura upokarza licealistów. Tymczasem prawda jest taka, że zdanie jej rzeczywiście nie jest nadzwyczajnym wyczynem, ale już uzyskanie wyniku na poziomie 90% dla kogoś, kto nie zdaje jej na poziomie rozszerzonym, na pewno proste nie jest (a i dla tych drugich też nie). Sądzę, że ostatniego zadania nie rozwiąże więcej niż 10% maturzystów. CKE za jakiś czas opublikuje raport, gdzie będzie można sprawdzić moje proroctwo. Co więcej, również wielu z tych, którzy z dumą zdali starą maturę, tego zadania nie rozwiąże. Pewnie rzeczy są ponadczasowe. A propos, zabrakło mi w artykule ujadania weteranów starej matury. Mogliby powspominać jakim to była wyzwaniem, jak to się do niej rzetelnie przygotowywali i oczywiście przemilczeć jak pani Krysia wniosła na salę kanapki, z fartucha wysypały jej się ściągi, a przewodniczący komisji udawał, że nie zauważył.

Dzięki temu, że na maturze były i zadania łatwe, i trudniejsze, każdy maturzysta będzie mógł sprawdzić jak się prezentuje na tle całego kraju (choć według niektórych rodzi to niezdrową rywalizację). Najmniej zdolni, za to najbardziej leniwi będą mieli poniżej 30%, mało zdolni, ale choć trochę pracowici będą mieli powyżej 30%, ci o innych kombinacjach wartości parametrów talent i pracowitość mają do dyspozycji szeroki wachlarz wyników, łącznie z poziomem rozszerzonym. Na maturze podstawowej dla każdego powinno się znaleźć coś miłego. A przy starej maturze, gdy były zadania wyłącznie trudne, było tak: "Tutaj jest kilku naprawdę zdolnych, ci są pracowici, wykuli co trzeba, ci pościągali jak należy, ten tutaj nie najlepiej, ale go lubię, więc mu naciągnę ocenę, a ci to nawet ściągać nie umieją". Jeżeli już matura z matematyki musi być obowiązkowa, to niech zostanie taka, jaka teraz jest. Co najwyżej można by zlikwidować instytucję "zdanej matury" (ze wszystkich przedmiotów) - masz tyle punktów ile masz, jak się dostaniesz na studia to dobrze, jak nie to trudno. Przecież i tak, aby uzyskać wykształcenie średnie, wystarczy ukończyć szkołę średnią.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Moje z Kościołem przygody

Nie będzie słowa o Funduszu Kościelnym, o 0,3% podatku, o aferach takich czy innych, ale po prostu przedstawię trzy moje przygody. Wybór absolutnie subiektywny, przestrzegam przed wyciąganiem daleko idących wniosków, ale historie są autentyczne, a nie zmanipulowane przez Gazetę Wyborczą.

Przygoda I

Działo się to niemal dokładnie rok temu podczas mszy rezurekcyjnej. Kazanie wygłaszał ksiądz, który przygotowywał mnie do bierzmowania, o którym miałem bardzo dobre zdanie - potrafił rozmawiać inteligentnie z młodymi ludźmi, z poczuciem humoru, bez zbędnego patosu itd. Tymczasem okazało się, że ma też drugie oblicze. Kazanie po pierwsze było bardzo długie (co do niego niepodobne), ale, co gorsze, ksiądz bez przerwy uderzał w moherowe tony. Niestety wtedy jeszcze nie myślałem o prowadzeniu bloga, więc nie zanotowałem wszystkiego. Zapamiętałem tylko to, co mnie najbardziej zszokowało. Powiedział coś takiego: 

Rok 2011 został ogłoszony przez sejm rokiem o. Maksymiliana Marii Kolbego, ale także rokiem Czesława Miłosza i Marii Skłodowskiej-Curie. Należy sobie zadać pytanie, czy aby słusznie oni zostali w ten sposób uhonorowani. Ja, jako katolik, nie mogę się zgodzić ze słowami wiersza tak charakterystycznego dla twórczości Miłosza, "Który skrzywdziłeś człowieka prostego", którego ostatnia strofa mówi, że samobójstwo jest najlepszym wyjściem z sytuacji [...]
  
Polecam zapoznać się z tym wierszem. Nie jest długi ani, według mnie, trudny w interpretacji. Dodajmy, że został napisany pięć lat po zakończeniu II wojny światowej. Nie wiem naprawdę, jak można uznać, że jest on niechrześcijańską zachętą do samobójstwa. Chyba tylko wtedy, gdy na siłę chce się udowodnić, że Miłosz wcale nie był taki fajny. Z poetą poszło całkiem łatwo, w końcu trochę wierszy napisał, więc prawdopodobieństwo znalezienia czegoś antychrześcijańskiego było duże. Tylko co z panią Marią?

Należy się zastanowić, czy jej badania nad promieniotwórczością przyniosły ludzkości więcej pożytku czy szkody. Może lepiej byłoby, gdyby promieniotwórczość nigdy nie została odkryta?

Pewnie, a może lepiej byłoby, gdyby koło nigdy nie zostało wynalezione? Nie byłoby wypadków samochodowych, pojazdów wojskowych, broni automatycznej i tylu innych źródeł zła. A tak naprawdę, gdyby Maria Skłodowska-Curie nie wykonała swoich badań, z pewnością dokonałby tego ktoś inny. Jest jednak duża szansa, że nie byłby to Polak i wtedy moglibyśmy się zająć tym, co tak lubimy, czyli gloryfikowaniem męczenników (żeby było jasne: akurat o. Kolbego szczerze podziwiam). Po zakończeniu kazania pod ołtarzem rozległy się gromkie (miejmy nadzieję, że spontaniczne) brawa.

Przygoda II

Zdarzyło mi się uczestniczyć w evencie o nazwie "XXVII Ogólnopolskie Forum Młodych" na Papieskim Wydziale Teologicznym. Dobrze, że przy wejściu nie pytano mnie o to, z jakich mediów czerpię informacje, bo wtedy pewnie by mnie nie wpuszczono. Forum rozpoczął pewien biskup bardzo krótką wypowiedzią, do której wyraźnie się nie przygotował ale pamiętał o tym, żeby skrytykować Gazetę Wyborczą. Dłużej natomiast przemawiały trzy osoby: pewien ksiądz doktor, który chyba uznał, że jego ziemską misją jest usunięcie Nergala z telewizji (a i Gazecie Wyborczej się dostało), dziennikarka, która mówiła, że są media katolickie, które starają się obiektywnie przedstawiać rzeczywistość i inne media (zwłaszcza Gazeta Wyborcza), które często nie są obiektywne oraz p. Franciszek Kucharczak, redaktor "Gościa Niedzielnego", który mówił o różnych sprawach naprawdę ciekawie (o ile dobrze pamiętam, wspomniał też o wrogich mediach, ale nazwa "Gazeta Wyborcza" nie padła). Mówił m. in. o osobach, których nazywa "katolikami-ale", czyli takimi, które mówią np. "Jestem katolikiem, ale stosuję antykoncepcję", czyli nie akceptują nauki Kościoła w całości i przez to nie powinni się nazywać katolikami. Jako że wydał się on dość otwarty na dialog (bo obawiam się, że ksiądz doktor rzuciłby na mnie klątwę, gdybym tylko spróbował skrytykować jego postawę względem pana Nergala), napisałem do niego maila:

[...] Przykładem "katolika-ale" może być ktoś, kto mówi: "Jestem katolikiem, ale nie uważam zapłodnienia in vitro za grzech". Cofając się w czasie o kilkaset (choć wystarczy kilkadziesiąt) lat, można sobie wyobrazić "katolika-ale" z przeszłości, który mówi: "Jestem katolikiem, ale czytam księgi znajdujące się w Indeksie Ksiąg Zakazanych". Stanowisko Kościoła w tej kwestii się zmieniło i obecnie czytanie tych dzieł nie jest już potępiane. Wobec tego chciałbym zapytać, jak z dzisiejszej perspektywy oceniamy postawę człowieka, który żył kilkaset lat temu, starając się postępować zgodnie z nauką Kościoła, a jedynym jego grzechem było czytanie ksiąg, które wtedy były zakazane. I czy dopuszcza Pan do siebie myśl, że w przyszłości Kościół zmieni stanowisko w sprawie np. zapłodnienia metodą in vitro i czy oznaczałoby to przyznanie racji współczesnym nam "katolikom-ale"?

Przede wszystkim podkreślę, że mam do p. Kucharczaka ogromny szacunek, bo udzielił mi dość obszernej odpowiedzi w sobotę wieczorem, nie miał w tym żadnego interesu, kierowała nim szczera chęć wyjaśnienia wątpliwości nieznajomego grzesznika. Oto najistotniejszy fragment odpowiedzi:

[...] Ma Pan rację, że pewne zarządzenia Kościoła ulegały zmianom, podkreślam jednak słowo "zarządzenia", bo to coś innego niż nauka Kościoła w ścisłym sensie. [...] Przywołuje Pan indeks ksiąg zakazanych. To klasyczny przykład ZARZĄDZENIA o charakterze dyscyplinarnym. Kościół występował w charakterze rodzica, który chroni swoje dzieci przed treściami, które mogłyby im zaszkodzić. Skądinąd słusznie, bo książki na indeksie z reguły rzeczywiście były szkodliwe dla życia duchowego chrześcijan. Jeśli dziś nie ma indeksu, to nie dlatego, że on był zły, ale dlatego, że dziś by się nie sprawdził. Dziś ludzie nie chcą być "dziećmi" Kościoła i sami chcą oceniać, co jest dla nich dobre, a co złe. To zrozumiałe, ale wcale nie znaczy, że korzystne. Oczywiście na indeksie bywały też książki, które nie powinny były się tam znaleźć. Niemniej, gdy indeks obowiązywał, należało się do niego stosować. Można było uzasadniać potrzebę jego zniesienia, używając argumentów, ale do czasu obowiązywania, należało zarządzenia przestrzegać. Proszę pamiętać, co powiedział Jezus Piotrowi: "Cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie". Nie znaczy to, że wszelkie "związywanie" zawsze musi być idealnie trafione, tak jak zarządzenia rodziców nie zawsze są trafione. Zawsze jednak należy ich słuchać. Jeśli dziecko robi to w duchu posłuszeństwa, dobrze na tym wychodzi. Takie rzeczy jednak, jak stosunek Kościoła do in vitro czy antykoncepcji to co innego. To nie są zarządzenia. To wynika z ducha Ewangelii, a tym samym Kościół nie może nauczać inaczej. [...]

Wątpliwości jednak pozostały albo wręcz pojawiły się nowe. Po pierwsze, Indeks został zniesiony po prostu dlatego, że praktycznie nikt się do niego nie stosował, ludzie jak gdyby nigdy nic czytali księgi zakazane (może nawet lepiej smakowały) i był powszechnie krytykowany (a trudno sobie wyobrazić krytykę bez złamania zakazu). Gdyby katolicy rzeczywiście pokornie słuchali zarządzeń Kościoła, Indeks obowiązywałby dzisiaj w najlepsze. Po drugie, gdzie jest granica między zarządzeniami a nauką w ścisłym sensie? Nigdy żaden ksiądz mi nie powiedział: "Nie rób na razie tego i tego, ale właściwie jest to tylko zarządzenie, więc niedługo może się zmienić". Po trzecie, mimo wszystko jestem przekonany, że prędzej czy później Kościół zmieni zdanie na temat zapłodnienia metodą in vitro. Z tego samego powodu, dla którego zniesiono Indeks Ksiąg Zakazanych. Akceptacja in vitro wśród katolików będzie tak powszechna, że Watykan będzie musiał się ugiąć.

Przygoda III

Parę tygodni temu moją parafię odwiedził wicedyrektor Radia Rodzina, Janusz Telejko. Zamiast kazania on właśnie, jak to określił ksiądz, "dał świadectwo wiary". Całkiem dobrze się go słuchało, wydał mi się inteligentnym człowiekiem, więc zupełnie nie mogę się pogodzić z dwiema jego figurami retorycznymi.

W Polsce trwa dyskusja na temat tego, czy krzyż powinien wisieć w miejscach publicznych. A jak jest w Wielkiej Brytanii? Tam krzyż wisi w każdym urzędzie, do urzędu przychodzi muzułmanin czy ateista i nikomu to nie przeszkadza. Krzyż wisi, bo tego chce Królowa, która jest głową Kościoła i nikt się temu nie sprzeciwia.

Nie wiem czy te krzyże naprawdę wiszą, ale gdy to usłyszałem coś (pewnie Szatan) kazało mi sprawdzić pewną rzecz jak tylko wrócę do domu. Nie myliłem się. Aborcja w Wielkiej Brytanii jest legalna. Czyżby tego chciała ta sama Królowa, która życzy sobie krzyży w miejscach publicznych?

Spójrzmy na to co się dzieje w Unii Europejskiej. Zapomniano tam o chrześcijańskich korzeniach Europy, w preambule konstytucji nie znalazło się odwołanie do Boga. I co teraz mamy? Mamy kryzys Euro...

Wyjątkowo zostawię tę wypowiedź bez komentarza.

Wnioski

Wszystkich trzech panów cytowanych przeze mnie uważam za inteligentnych. Nie wierzę, żeby mogli oni nie wiedzieć, że aborcja w Wielkiej Brytanii jest legalna, albo co Miłosz chciał przekazać swoim wierszem. Niewiedzę czy wrodzoną głupotę chyba prędzej jestem w stanie wybaczyć niż takie świadome pójście po linii najmniejszego oporu (nie "najmniejszej linii oporu"). Dużo łatwiej jest trafić do moherowego audytorium, które może uwierzyć, że kryzys euro jest karą boską niż do ludzi bardziej wymagających. Niestety odnoszę wrażenie, że wielu przedstawicieli Kościoła tęskni do czasów, kiedy duszpasterz prowadził ciemny lud i cokolwiek powiedział, było święte (p. Kucharczak napisał to niemal wprost). Nikt nie odważył się go skrytykować, bo i niby na jakiej podstawie, skoro prawie nikt nie umiał czytać. Nie da się ochronić człowieka przed kontaktem ze złem, chodzi o to, aby człowiek, wiedząc, że może pójść dobrą lub złą drogą, wybierał świadomie tę pierwszą (ja np. przeczytałem trzy pierwsze tomy "Harrego Pottera", ale kolejnych już nie). Czasami niestety mam wrażenie, że polskiemu Kościołowi bliżej jest do ks. Natanka niż do abp. Życińskiego czy ks. Bonieckiego. No nic, nagrzeszyłem trochę w tym poście pisanym w Wielkim Poście (gra słów niestety nie moja), więc na koniec jeszcze grzech pychy - są msze dla dzieci, młodzieży, żołnierzy itd. Może by tak zacząć odprawiać msze dla inteligentnych?

czwartek, 22 marca 2012

Ekonomiczny bonus

Na wakacjach robiłem coś na kształt porządków i wyrzuciłem sporo kserówek, które uznałem za kompletnie nieprzydatne. Dla tej jednej strony zrobiłem wyjątek - resztę rozdziału wyrzuciłem, ale ją zostawiłem. Jest to namacalny dowód na to, że polscy uczeni nie ograniczają się tylko do przepisywania książek. Tworzą oni także własne opracowania, które na trwałe zapisują się na kartach nauki i pozwalają studentom lepiej zrozumieć tak zawiłe zagadnienia jak choćby finanse przedsiębiorstw. Wiedzą ponadto, że obraz lepiej przemawia do czytelnika niż czysty tekst. Dobra, dość już kopania leżącego. Niech spłynie na Was magia poniższego trójkąta.

poniedziałek, 19 marca 2012

Finanse + Rachunkowość - Matematyka - Informatyka = ???

Nie przyszedł mi ostatnio do głowy żaden rewelacyjny temat, więc postanowiłem sięgnąć do niewyczerpanej kopalni pomysłów, czyli do studiów (wyższych). Dzisiaj weźmiemy na tapetę Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu, kierunek Finanse i Rachunkowość, Wydział Zarządzania, Informatyki i Finansów. Mają rację ci, którzy się domyślają, że panegiryk to nie będzie.

Wyjaśnię najpierw mój status na tym szacownym kierunku. Jestem z niego takim bakałarzem, jak prezydent Kwaśniewski magistrem, czyli trzy lata nauki za mną, a praca licencjacka i egzamin przede mną. Gdybym mógł dostać jakiś papierek (z pieczęcią!) zaświadczający, że uzyskałem wykształcenie niepełne wyższe, wziąłbym go z pocałowaniem dziekana w rękę. Muszę przyznać, że kierunek jest dość innowacyjny. Innowacja polega na tym, że staramy się uczyć finansów, a jednocześnie unikamy jak ognia matematyki i informatyki. Po odjęciu tych dwóch dziedzin wiedzy od finansów, zostaje niestety tylko garść wzorów, garść definicji, dużo prezentacji i niewiele myślenia. Nie można powiedzieć, że matematyki w ogóle nie ma: jest analiza, trochę algebry, statystyka, matematyka finansowa, to wszystko zakończone wcale nie łatwymi egzaminami. Niestety tylko na pierwszych trzech semestrach, potem zaczynają się wzory i wzory, najczęściej stosowane bez próby zrozumienia (i to nie tylko ze strony studentów, lecz także prowadzących ćwiczenia).

Statystyka jest wykorzystywana najczęściej po to, żeby policzyć odchylenie standardowe. Najlepiej oczywiście na kartce, żeby sobie radzić w razie awarii systemów komputerowych i żeby minęła znaczna część ćwiczeń. Najlepiej też na trzech różnych przedmiotach po kilka razy, żeby się utrwaliło (tzn. żeby wzór się utrwalił). Należy jednak zmusić studentów do myślenia, zastawiając na nich pułapki: wzorów nie opiszemy, tą samą wartość oznaczymy raz jednym symbolem, raz drugim i pozostawimy im odpowiedź na najważniejsze pytanie: czy rok ma 365 dni, a może 360, a może 52 tygodnie? To jest abc finansów. Na trudne pytania odpowiemy: "Tak jest we wzorze", "Tak się przyjęło", a w przypływie szczerości: "Proszę pana, ja tych wzorów sam nie wymyśliłem".

Choć wydział ma informatykę w nazwie, to na tym kierunku nie ma jej w ogóle. Trudno mi zrozumieć, że przy tylu godzinach spędzonych z Excelem nie napisaliśmy ani jednego makra. Uważam, że jeden przedmiot dotyczący programowania dałby przyszłym finansistom i księgowym o wiele więcej niż te wszystkie przedmioty o chwytliwych nazwach (osławione nowoczesne technologie rynku finansowego) zaliczane prezentacjami. Oczywiście, zdecydowana większość absolwentów tego kierunku nie będzie w pracy programować. Każdemu jednak przyda się przyswojenie zasady: "Lepiej skoncentruję się na tym co robię, bo inaczej przy szukaniu błędów znacznie poszerzę swój zasób przekleństw".

Niedobór matematyki i informatyki najdobitniej został obnażony przez zeszłoroczny konkurs Ernst & Young Praktyka Inżynierii Finansowej, w którym trzeba było stworzyć symulator do prognozowania cen energii. Z tej uczelni rozwiązanie zadania przesłały tylko dwie drużyny, obie złożone z osób studiujących drugi kierunek związany z informatyką lub matematyką. Przed tym konkursem, znany prof. Jajuga (o ironio, opiekun tego konkursu) chętnie krytykował osoby studiujące dwa kierunki. Nie wiem, czy zmienił zdanie, ale na pewno dostał mocne powody ku temu.

Oczywiście zalety są. Poznałem sporo inteligentnych osób, które w dodatku mają życie prywatne, przez cztery semestry miałem darmowe kursy angielskiego i niemieckiego na bardzo dobrym poziomie, no i jakieś ogólne rozeznanie w finansach posiadłem. To ostatnie jednak w największym stopniu nie dzięki zajęciom, a dzięki kilku konkursom, w których wziąłem udział. Jeżeli ktoś chce się rozwijać, to jak najbardziej może, poprzez konkursy, koła naukowe, samodzielną pracę, na co jest naprawdę dużo czasu. Jeżeli nie chce, niestety wyjdzie z uczelni głupszy niż po maturze. Dodam na koniec, że kierunek, który studiowałem, uchodzi za najbardziej "ścisły" na całej uczelni.

poniedziałek, 5 marca 2012

Za młody, za stary

Obawiam się, że coraz większy bałagan tutaj robię. Wizja wspaniałego bloga tematycznego się oddala, ale może uznajmy, że na razie jestem w fazie eksperymentów. Miałem nadzieję, że uda mi się uniknąć tego przykrego, acz dość chwytliwego tematu, ale akurat w takim jestem nastroju, a spragnieni czytelnicy czekają. Gdzie mam się wyżalić, jak nie na blogu. Do przyjaciela zadzwonić?

Gdy czytam/słyszę, że single mają klawe życie to mnie krew zalewa niczym Żołnierka, do którego przychodzą studenci z niekompletnymi dokumentami (dowcip bardzo niszowy). Nie dalej jak dzisiaj przeczytałem o tzw. singlu: "Bez zobowiązań - mógł bezkarnie robić, na co miał ochotę. Co tydzień z inną, młodą, piękną kobietą tryskającą chwilowym entuzjazmem." Źródła tego cytatu nie podam, bo trochę wstyd, że takie rzeczy czytam. Nie znam nikogo, kto byłby co tydzień z inną młodą, piękną kobietą tryskającą czymkolwiek. Choć nie wykluczam, że za kilka lat to się zmieni, ale o tym będzie później, nie chciałbym psuć sobie kompozycji tekstu.

Wróćmy zatem do mnie. Co ja lubię w życiu robić? Lubię pograć w kosza, w literaki, rozwiązać łamigłówkę, pochodzić po górach, poczytać książkę, obejrzeć "1 z 10" (od dłuższego czasu tylko powtórki lecą), poszerzać swoją wiedzę z różnych dziedzin, brać udział w konkursach, w jakich tylko się da. Ponadto od 5. roku życia uwielbiam programować (to na wypadek, gdyby potencjalni pracodawcy czytali tego bloga). Kto zgadnie, co łączy te wszystkie czynności? Otóż ani trochę nie sprzyjają poznaniu dziewczyny. Owszem, czasem trafi się jakaś impreza (ale wcale nie każdy piątek, sobota, niedziela, jak u "typowego" faceta bez zobowiązań), czasem nawet są tam jakieś dziewczyny. Dziwnym trafem jednak, rzadko kiedy przychodzą same. Dodatkowo jeszcze na imprezach wiele pań pali papierosy, co mnie dość skutecznie odstrasza.

Co do problemu zajętości: jestem niestety w bardzo trudnym wieku. Za stary, żeby poznać młodą, romantyczną dziewczynę, która nie myśli pragmatycznie i marzy o wielkiej miłości. Takie właśnie albo są już zajęte, albo zmieniły poglądy. Za młody, żeby moja atrakcyjność rosła eksponencjalnie (czy też "ekspotencjalnie", żeby mnie cała polibuda zrozumiała) z grubością portfela i z malejącą oczekiwaną liczbą lat pozostałych do spędzenia na tym łez padole. Dzisiaj właśnie zadano mi pytanie: "Wierzyszli w miłość między facetem po czterdziestce i dwadzieścia lat młodszą dziewczyną?" Odpowiedziałem: "Uwierzyłbym, gdybym znał li tylko jeden taki przypadek, że młoda dziewczyna jest ze starym biedakiem".

Co mi wobec tego pozostaje? Liczyć, że uda się wykorzystać interwał (zwykle nie dłuższy niż kilka tygodni), gdy atrakcyjna i mogąca stworzyć w miarę poważny związek dziewczyna rozstała się z poprzednim facetem, a jeszcze nie jest z kolejnym. Jak do tej pory jedną taką okazję przegapiłem, w drugim przypadku wróciłem na tarczy nie wiem dlaczego, w trzecim mogłem być co najwyżej opcją awaryjną na wypadek, gdyby poprzedni chłopak nie zechciał wrócić. Być może mógłbym podjąć czwartą próbę, ale się boję. Czekam zatem na drugą młodość, kiedy to ubrany w obcisłe poprzecierane jeansy, nie mniej obcisły t-shirt z efektownymi napisami i mokasyny wyruszę na podbój miasta. Nie będę miał nic do stracenia.

wtorek, 28 lutego 2012

Analiza porównawcza tekstów kultury

Chwilowo, obiektywnie rzecz biorąc, mam mało czasu na bloga (choć to akurat nie problem), ale i weny mam mało. Doszły do mnie jednak sygnały, że fani się niecierpliwią, więc, gdyby ktoś tu zabłądził, polecam dwa teksty, które gdzieś, kiedyś znalazłem (tekst nr 1 i tekst nr 2). Dodam, że autorem drugiego jest mój nauczyciel biologii z liceum, ale nie mam żadnego interesu w tym, aby reklamować jego twórczość. 

Następnie proponuję spróbować odpowiedzieć na pytanie: który z tych tekstów lepiej promuje postawę patriotyczną? Klucza odpowiedzi nie narzucam. Obiecuję, że jak będę miał więcej czasu, to chętnie napiszę dłuższy tekst o patriotyzmie, tylko boję się, że będzie on tak długi, że mało kto dotrwa do końca.

Bonus: Poruszający reportaż z lokalnej wyborczej na temat podobny do tekstu nr 2. Jak zwykle international level dziennikarstwa, a fotografie są moimi faworytami do World Press Photo. Ciekaw jestem, czy ukazał się drukiem ze wszystkimi zdjęciami.

niedziela, 19 lutego 2012

Sport, turystyka, szkło

(średnio przystojny) Konrad Piasecki: Jest pani w stanie dotrzeć do problemów trzecioligowego hokeja na lodzie?
Dr Joanna Mucha, Minister Sportu i Turystyki: Proszę mi wierzyć, że te problemy już są opracowywane w resorcie, chociaż one oczywiście są gdzieś tam, nie wiem, na 35. miejscu albo 98. 
K. P.: Za trzecioligowy hokej to niech się pani nie bierze, bo tej ligi nie ma, ale tak przykładowo mówię. 

Taki to był wywiad, dość szeroko komentowany w mediach. Nie da się ukryć, że za pytanie o coś, co nie istnieje, nagrody Pulitzera raczej się nie dostaje. Zresztą (średnio przystojny) dziennikarz też nie okazał się tak sprytny, jak myślał, bo, jak triumfalnie ogłosiło Ministerstwo Sportu, III liga hokeja istnieje, choć nosi ona nazwę II ligi. Podobny problem z nazewnictwem klas rozgrywkowych dotyczy chyba większości dyscyplin zespołowych w Polsce, ale nie o tym chciałem pisać.

Co zrobiła dr Joanna Mucha? Odpowiedź jest banalna: skłamała. Owszem, nie w sprawie najwyższej wagi, może nie wprost, może w dobrej wierze, gdy była zaskoczona pytaniem, ale faktem jest, że skłamała (choć w zasadzie pozytywne jest to, że po oczach widać jak kłamie). Co gorsze, jestem przekonany, że 99,9% polityków zrobiłoby to samo. W myśl zasady: "Nie wiem co się dzieje w moim resorcie, ale wygłoszę ładną formułkę, aby uspokoić słuchaczy, zapewnić, że pochylam się nad wszystkimi problemami i mam nadzieję, że dziennikarz nie będzie drążył tematu".

A najciekawsze są jak zwykle komentarze psychologów i socjologów. Prof. Fuszara: "Zadający pytanie ma ogromną władzę i jeżeli chce, to zada to pytanie tak, że ugotuje osobę pytaną, która z takiej sytuacji nie ma wyjścia". Pani profesor nie widzi wyjścia z sytuacji, a ja, prosty inżynier, widzę. Myślę, że gdybym był Ministrem Sportu, rozmowa wyglądałaby tak:

Konrad Piasecki: Jest pan w stanie dotrzeć do problemów trzecioligowego hokeja na lodzie?
(niezbyt przystojny) ja, Minister Sportu: A jakie konkretnie problemy ma pan na myśli?
K. P.: Yyyy... żartowałem, nie ma takiej ligi.

Oczywiście, jeżeli wierzyć przywołanym przeze mnie autorytetom, takie pytanie nie zostałoby zadane mnie, bo ja nie stałbym na szklanym klifie zaraz po przebiciu szklanego sufitu (co najwyżej wychyliwszy szklaneczkę czegoś mocniejszego, jak by to pewnie zażartował, piękny inaczej, król strzelców z '74).

Jak ktoś dotrwał do tego miejsca, polecam jeszcze panią Piotrowską z fundacji Feminoteka. Jej właśnie zawdzięczamy komentowanie urody panów i podkreślanie tytułów naukowych pań w moim tekście. Zgadzam się z nią, że ministrowi nie jest niezbędna szczegółowa wiedza o sporcie. Gdyby szukać eksperta od sportu, pewnie skończyłoby się to zaangażowaniem kogoś pokroju prezesa PZPN (Radek Kałużny ostatnio próbuje swoich sił jako komentator na Eurosporcie), ewentualnie Mirosława Noculaka albo Adama Romańskiego, którzy robili już chyba wszystko, co można robić wokół koszykówki, więc ministerstwo wydaje się kolejnym szczeblem kariery. 

Pani Piotrowska sugeruje ponadto, że minister może się nie znać na sporcie, ale może się znać na turystyce. Zapomniała powiedzieć, że może się również nie znać ani na jednym, ani na drugim, co jest sytuacją chyba najczęściej spotykaną w życiu. Dodaje też, że minister powinien mieć szersze kompetencje, nie precyzuje jednak jakie. Według mnie, powinien posiadać tzw. kompetencje miękkie (brzydkie sformułowanie) jak asertywność czy pewność siebie, a dr Mucha niestety tym się nie popisała. 

Trudno zatem wskazać idealnego kandydata na ministra sportu. W razie czego, ja jestem chętny. Oczywiście wcale nie skreślam minister Muchy, w końcu niezła z niej laska.

wtorek, 14 lutego 2012

Dzień chorych na epilepsję

Tegoroczne walentynki muszę uznać za udane. Wprawdzie żadnej walentynki nie dostałem (co zrzucam na karb braku poczty walentynkowej na polibudzie, samorząd tym razem się nie popisał), ale i żadnej nie dałem, dzięki czemu zaoszczędziłem pieniądze, a także oszczędziłem sobie stresu związanego z kupowaniem czegokolwiek i z późniejszym prawdopodobnym rozczarowaniem. 3:1 dla mnie: klasyczny hat-trick i tylko jedna bramka stracona po indywidualnych błędach.

Jest to jednak taki dzień, w którym nie można ufać nikomu. Najczęstsze kłamstwa wyglądają tak:
  • Zajęta dziewczyna: "Nie lubię tego tandetnego święta i nie oczekuję absolutnie nic od swojego chłopaka." - kłamstwo (choć może raczej test dla tego biednego chłopaka). 
  • Wolna dziewczyna: "Nie mogę patrzeć na tych wszystkich facetów, którzy niosą byle różę za 5 zł i myślą, że są super. Żenua, pffff..." - częściowe kłamstwo (zależy dla kogo niosą te róże). 
  • Wolny facet: "Cieszę się, że nie muszę brać udziału w tym święcie kiczu. Mogę za to w spokoju powyrzynać hordy orków i zwiększyć umiejętność alchemii." - częściowe kłamstwo (wyrzynanie orków nie jest złe, ale po którymś z kolei zaczyna brakować uroczej elfki).
  • Zajęty facet: "Uwielbiam walentynki. Z wielką przyjemnością przygotowałem dla mojej najdroższej kąpiel w płatkach róż i kolację przy świecach." - całkowite kłamstwo.
No dobra, dałem się ponieść fantazji, nigdy w życiu nie usłyszałem czegoś podobnego do tego ostatniego tekstu. Są jednak jakieś granice hipokryzji. Oczywiście sam stosuję się do omawianej zasady i ani trochę nie wierzę pewnemu wykładowcy o nienieposzlakowanej opinii, który zasugerował dzisiaj, że nie będzie żadnych problemów z zaliczeniem jego przedmiotu.

Korzystając z dobrodziejstw bloga chciałbym jeszcze ponarzekać na poziom prowincjonalnych dziennikarzy (obawiam się, że może to stać się stałym elementem tutejszego krajobrazu). Publikują taki list, w którym według mnie nie ma ani nic śmiesznego, ani odkrywczego, a konkluzja jest taka, że kobiety to materialistki. Blogerska rzetelność każe mi dodać, że zdarzyło mi się napisać do tej redakcji dwa albo trzy listy, ale widocznie prezentowały one nieodpowiedni poziom, skoro nie zostały opublikowane. Do tego polecam walentynkowe ploteczki dwóch mam, które najwyraźniej wychowują dzieci bezstresowo.

Pozdrawiam wszystkich zakochanych, choć obawiam się, że wśród czytelników mojego bloga będą oni stanowić mniejszość. Jest szansa, że uda mi się w miarę regularnie tu pisać, bo jest to całkiem interesująca alternatywa dla pracy magisterskiej.