czwartek, 30 maja 2013

Testy są: a) dobre b) złe c) żadne z powyższych

Edukacja jest tematem dość bliskim mojemu sercu. Mamy za sobą czas matur, czyli okres nasilonego narzekania na system edukacji. Niektórzy uważają, że wszystkiemu winne są testy. Według Jacka Żakowskiego, czym mi bardzo podpadł, wszyscy wybitni pedagodzy zgodnie uznają, że likwidacja testów jest warunkiem przywrócenia sensowności szkole. Z taką prawdą objawioną właściwie nie powinno się dyskutować, ale mimo wszystko spróbujmy.

Nie ma pewności że słabszy uczeń będzie miał mniej punktów od lepszego, bo może akurat trafić w klucz. Tylko pytania otwarte mogą dać odpowiedź na temat stanu wiedzy, a nie loteryjne testy. Nawet małpa zdolna jest w testach zdobyć około 50% pozytywnych odpowiedzi - oto garść cytatów znalezionych w Internecie. Zdecydowanie moim ulubionym jest ten z małpą - chwytliwy, adresowany do osób, które z prawdopodobieństwem nie są za pan brat. W sieci krąży taka porażająca ciekawostka, że gdyby dać małpom maszyny do pisania i nieskończoną ilość czasu, to powstałyby wszystkie dzieła Szekspira. Podobnie wśród nieskończonej liczby małp (umiejących pisać) znalazłaby się taka, która udzieliłaby poprawnych odpowiedzi także na pytania otwarte.

Ja na przekór trendom twierdzę, że testy są najlepszą formą sprawdzania wiedzy. Najlepiej na pewno znam się na testach z matematyki, więc skoncentrujmy się na nich. Być może nie każdy zdaje sobie sprawę, jak takie testy są tworzone (mówimy o testach na zakończenie szkoły, testy na studiach to niestety inna bajka). Wcale nie jest tak, że dajemy jedną odpowiedź poprawną, a pozostałe dowolne. Układający test zastanawia się, jakie błędy może popełnić uczeń i odpowiedzi niepoprawne są właśnie efektem błędów najczęściej popełnianych przez uczniów. Dlatego nieraz ktoś, kto popełnił błąd w rozumowaniu jest zadowolony, że wśród odpowiedzi widzi taki wynik, jaki mu wyszedł. Jeżeli natomiast popełni błąd polegający np. na złym przepisaniu liczby, to najprawdopodobniej nie znajdzie swojego wyniku wśród odpowiedzi, co zachęci go do szukania błędu u siebie. Chyba jest to dobre, prawda? Nie chcemy karać za głupie błędy w obliczeniach czy wręcz w przepisywaniu liczb. Przy zadaniu otwartym musiałby mieć odjętą jakoś część punktów za zły wynik (na studiach miałby pewnie odjętą całość). Jeżeli zadanie jest krótkie, nie wymaga obliczeń w kilku etapach, to test świetnie się sprawdza. Zarówno w czynnym jak i biernym znaczeniu tego słowa, bo jeżeli ktoś umie rozwiązać zadanie, to raczej nie ma mowy o jakimś nietrafieniu w klucz, a oprócz tego odpowiedzi testowe mogą być szybko i tanio sprawdzone przez komputer, odchodzą problemy z odczytywaniem pisma uczniów, z odpowiedzią zapisaną w niewłaściwym miejscu itd.

Oczywiście, w teście można strzelać. Jednak jeżeli składa się on z dość dużej ilości pytań, to efekt strzelania w niewielkim stopniu zaburza wyniki. Załóżmy, że jestem wykładowcą na studiach i przeprowadzam egzamin w formie testu ABCD z dokładnie jedną odpowiedzią poprawną. Chcę, żeby zdali studenci, którzy opanowali co najmniej 50% materiału. Mój test oczywiście doskonale pokrywa całość materiału omawianego na wykładzie. Wobec tego myślę tak: student spełniający minimalne wymagania powinien odpowiedzieć na połowę pytań, a w pozostałych, w najgorszym wypadku, będzie losowo wybierał odpowiedzi. Przeciętny student powinien odpowiedzieć poprawnie w 1/4 z pozostałej połowy pytań, więc uzyska 62,5%. Ustalam zatem próg zaliczenia na 60%, żeby ograniczyć cierpienie za ponadprzeciętnego pecha. Bardzo istotne jest to, żeby test miał dość dużo pytań, żeby jeden strzał nie decydował, a tu często jest pies pogrzebany na studiach. Któż z nas nie widział testów złożonych z dziesięciu pytań, a odnotowany przeze mnie rekord to było chyba sześć.

Taki test z jedną odpowiedzią poprawną najlepiej sprawdza wiedzę, właśnie dlatego, że można oszacować, jaka część odpowiedzi poprawnych została wybrana losowo. Po odrzuceniu tej części zostaje już czysta wiedza. A niektórzy bardzo się boją efektu małpy i wymyślają punkty ujemne za złe odpowiedzi albo testy wielokrotnego wyboru. Wyniki testu z punktami ujemnymi mierzą, oprócz wiedzy, także skłonność do ryzyka i pewność siebie, a chyba nie o to chodzi. Dodatkowo jeszcze wykładowcy mają tendencję do ustalania progu na ocenę bardzo dobrą na np. 90%, tak jak by pewnie było przy teście bez punktów ujemnych, bo przecież jak ktoś zna odpowiedź, to zna. Zaś przy testach wielokrotnego wyboru pojawia się pytanie, jak je oceniać? Najczęstszy model jest taki: zaznaczenie wszystkich poprawnych odpowiedzi - 1 pkt, w pozostałych przypadkach - 0 pkt. Wyobraźmy sobie zatem taką sytuację: na każde pytanie z testu poprawne są trzy odpowiedzi. Pewien egzaminowany przy każdym pytaniu zaznaczył tylko dwie poprawne odpowiedzi. Opanował 0% materiału, czy może raczej 2/3?

Złym pomysłem jest także odpowiedź, najczęściej chyba oznaczana literą E: żadne z powyższych. Jest to po prostu wyraz braku odwagi cywilnej u autora testu - w razie gdy sam źle policzę, stwierdzę z kamienną twarzą, że należało zaznaczyć odpowiedź E. Wprowadza to niepotrzebny stres u egzaminowanych, zwłaszcza, gdy wyszedł wynik nie dokładny, ale zbliżony do jednej z odpowiedzi (co w ścisłej matematyce rzadko się zdarza, ale w finansach wręcz przeciwnie) - zaznaczyć tę odpowiedź czy może jednak żadne z powyższych? A już ekstremalnym przypadkiem był wykładowca, który dawał odpowiedzi od A do prawie Z i należało zaznaczyć odpowiedź najbliższą prawidłowemu wynikowi, przy czym różnica kilku czy kilkunastu procent nie była niczym nadzwyczajnym. Trzeba jednak przyznać, że ten wykładowca od A do Z był ekstremalnym przypadkiem.

A co z testami z innych przedmiotów? Pewnie większość mądrych głów wypowiadających się na ten temat nie wie nawet jak one wyglądają. Na maturze z WOS-u czy historii pytań z odpowiedziami ABCD jest bardzo niewiele. Większość pytań polega na udzieleniu krótkiej odpowiedzi, często tylko jednym słowem. Co w tym złego? Jak ktoś wie, to dostanie punkt, a strzelając dobrego wyniku raczej nie osiągnie. Najważniejszym dla mnie, choć nieobiektywnym argumentem za skutecznością testów jest to, że trudno mi znaleźć osobę, która uzyskałaby wynik znacznie poniżej swoich możliwości, a już na pewno nie znam nikogo o małej wiedzy, kto uzyskałby dobry wynik.

Co przeciwnicy testów proponują w zamian? Propozycje są dość enigmatyczne - szkoła powinna uczyć kreatywnego myślenia, rozwiązywania problemów, a nie uczyć pod testy. Konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy na konkretnym przykładzie, czym różni się uczenie pod testy od uczenia pod pytania otwarte albo od jakiegokolwiek innego uczenia. Oczywiście nieraz pojawia się też pomysł, aby przywrócić egzaminy wstępne na studia. Zamiast tradycyjnie narzekać na uczelnie, przytoczę anegdotę z czasów, gdy było trudno dostać się na studia. Pewien wykładowca Politechniki Wrocławskiej nieoficjalnie proponował kandydatom pomoc w dostaniu się na studia. Uprzedzał jednak, że nie można przyjść zupełnie nieprzygotowanym na egzamin, bo przy pustej kartce nawet on nie będzie w stanie nic zrobić. Za swoją pomoc brał pieniądze, ale oddawał je w całości gdy kandydat jednak nie dostał się na upragnione studia i wojsko pukało do jego drzwi. Honorowy facet, prawda? Ci, którzy nie wierzą w honor, gdy w grę wchodzą pieniądze, mają rację - oprócz brania pieniędzy, nie robił on absolutnie nic. Gdyby komuś to nie wystarczyło, jestem gotów przytoczyć więcej argumentów przeciw egzaminom wstępnym.