niedziela, 20 października 2013

Dyrektorzy

Dawno nie pisałem, ale to dlatego, że prowadziłem intensywne badania* nad pewnym podgatunkiem ludzkim, zwanym dyrektorami. Dzisiaj wreszcie jestem gotów, aby opublikować wyniki długotrwałych badań, na które na szczęście dofinansowania z Unii nie dostałem, więc nie było pokusy zlecenia ich członkom rodziny.

Dyrektorzy to gatunek dość powszechnie występujący na ziemiach polskich. Często nazywa się ich także managerami lub kierownikami, a niekiedy nawet bardziej wulgarnie. Osobniki zazwyczaj nie płoszą się na widok człowieka, choć zdarzają się wyjątki, które wówczas kryją się w swoich norach zwanych gabinetami. Często wchodzą oni w symbiozę z sekretarkami lub asystentkami, choć niektórzy dopatrują się ich w relacjach cech pasożytnictwa. W naszej strefie klimatycznej najczęściej występują trzy rasy dyrektorów: dyrektor instytucji publicznej, dyrektor korporacyjny i dyrektor małego przedsiębiorstwa. 

Dyrektor instytucji publicznej

Występuje równie często w mniejszych miejscowościach co w metropoliach. Rozmnaża się wraz z rozrostem biurokracji, czyli praktycznie nieustannie. Jego typowa pora aktywności to od 8 do 15:30, a w piątki do 13. Podobno istnieją osobniki wykazujące aktywność przez większą część dnia. Niemal cała ich energia życiowa przeznaczana jest na utrzymywanie stanowiska. Większość osobników czuje się zagrożona zarówno z góry, jak i z dołu. Najczęściej stosowaną strategią obronną jest wykonywanie bez najmniejszego sprzeciwu dowolnych poleceń płynących z góry i niszczenie poczucia własnej wartości tych, co są na dole. Wyjątkiem są dyrektorzy z czysto politycznego nadania na wysokich stanowiskach - oni nie czują się zagrożeni, najgorsze co może ich spotkać to przeniesienie na inne stanowisko, dyrektorami być raczej nie przestaną. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby np. z dyrektora basenu stać się dyrektorem klubu piłkarskiego, a za jakiś czas pewnie dyrektorem wodociągów. Dyrektorzy ci są zazwyczaj bardzo społecznymi osobnikami - ich pozycja w stadzie zależy niemal wyłącznie od znajomości.

Koszty są dla dyrektora instytucji publicznej bardzo ważne - im coś droższe tym lepiej, bo zazwyczaj oznacza to więcej pieniędzy dla rodziny i znajomych. Z drugiej strony oszczędzanie zupełnie się nie opłaca, bo jeszcze okaże się, że można funkcjonować za mniej i w kolejnym roku pieniądze nie popłyną równie obfitym strumieniem. Rasa ta do perfekcji opanowała sztukę kamuflażu, tj. ukrywania swojej niekompetencji, choć wydaje się ona być skuteczna jedynie w stosunku do najmniej inteligentnych członków stada. Częstym sposobem kamuflażu jest tworzenie atmosfery jestem zarobiony i nikogo nie przyjmuję. Osobnik porozumiewający się swobodnie w obcym języku jest prawie tak rzadki jak kwiat paproci.

Ze względu na swój brak kompetencji jest bardzo łatwą ofiarą dla właścicieli i/lub przedstawicieli handlowych firm informatycznych. Dyrektor instytucji publicznej nie może się przyznać do niewiedzy (gdyż w jego mniemaniu grozi to rychłą utratą stanowiska), więc bez problemu da mu się wmówić, że system będzie najnowocześniejszym rozwiązaniem na rynku dzięki wykorzystaniu technologii takich jak cloud computing i GTA V (czytaj: dżi ti ej fajf). Dodaj chwytliwe hasło w rodzaju "Załatwianie spraw urzędowych jeszcze nigdy nie było tak proste" i koniecznie zdradź w tajemnicy, że wszyscy już niedługo będą wdrażać podobne rozwiązania, a on chyba nie chce pozostać w tyle. Zapewnij, że wszystko będzie nowocześnie wyglądało, grało i śpiewało, a zupełnie nie przejmuj się takimi drobiazgami jak SLA, testy akceptacyjne czy wydajnościowe. Gdy instytucja publiczna zostanie na długie tygodnie sparaliżowana przez wdrażanie systemu, właściciel firmy informatycznej już może się opalać na Karaibach za pieniądze z kontraktu.

Dyrektor korporacyjny

Rasa bardzo zróżnicowana, ale występująca jedynie w dużych skupiskach ludności. Wiele osobników obecnych na ziemiach polskich przywędrowało z innych krajów lub nawet innych kontynentów. Można wśród nich wyróżnić dyrektorów wysokiego, średniego i niskiego szczebla. Typowa pora aktywności to od 9 do 18 z przerwą na lunch, choć nie brakuje osobników aktywnych niemalże 24/7. Aktywność dyrektorów średniego szczebla nie została szczegółowo zbadana, wydaje się jednak, że polega ona głównie na przekazywaniu informacji między dyrektorami wysokiego a niskiego szczebla i uczestniczeniu w jak największej liczbie spotkań, tzw. mitingów. Istnieją nieudowodnione naukowo przypuszczenia, że wyginięcie dyrektorów średniego szczebla nie spowodowałoby absolutnie żadnych zmian w ekosystemie do którego należą.

Koszty są dla dyrektora korporacyjnego bardzo ważne - im jego dział tańszy, tym lepiej, tym większa premia dla niego. Aż dziw, że żaden jeszcze nie wpadł, że zwolnienie wszystkich pracowników zredukowałoby koszty do zera, a zanim ktoś zorientowałby się, że coś jest nie tak, upłynęłoby pewnie wystarczająco dużo czasu, żeby dostać rekordową premię. Z drugiej strony dyrektor korporacyjny jest bardzo hojny gdy wydatek można sfinansować z budżetu innego niż ten, za który on bezpośrednio odpowiada.

Wydaje się, że dyrektorzy ci każdego dnia podejmują mnóstwo ważnych decyzji. Zaskakujące jednak jest to, że w przypadku naprawdę ważnych decyzji, jak np. podwyżka dla pracownika, nie jest jasne który z nich powinien ją podjąć. Ich swoboda jest ograniczona przez procedury, które prawdopodobnie u zarania korporacyjnych dziejów zostały dane przez boga na kamiennych tablicach.

Dyrektor korporacyjny zazwyczaj ma duże kompetencje miękkie, a bywa, że twarde też. Posiada unikalną umiejętność rzucania uroku na człowieka - po rozmowie z nim zazwyczaj nabiera się niezwykłej ochoty do pracy dla dobra jego stada. Ciekawostka - są jedynymi ssakami, których kończyny górne naturalnie układają się w piramidkę.

Dyrektor małego przedsiębiorstwa

Rasa najsłabiej przeze mnie zbadana. Właściwie zbadałem tylko dyrektorów będących jednocześnie właścicielami małych przedsiębiorstw, a nie wyczerpuje to tematu. Częściej chyba występuje w małych i średnich miejscowościach, bo w dużych jest zmuszony konkurować o zasoby z dyrektorami korporacyjnymi. Wielu z nich jest aktywnych non-stop. Charakterystyczne jest to, iż uważają, że świat kręci się wokół nich - ich zdaniem studia powinny uczyć procedur obowiązujących w danej firmie, tak aby absolwent mógł od pierwszego dnia zacząć zarabiać na przedsiębiorstwo, a pracownik powinien być gotów umierać za firmę za płacę minimalną. Chętnie głoszą tezy, że aby zasłużyć na etat należy odbyć jak najwięcej bezpłatnych staży i praktyk. Zwykle gardzą korporacjami i ich dyrektorami i nie rozumieją, dlaczego zdolni pracownicy często wolą przyłączyć się do korporacyjnego stada.

Koszty są dla dyrektora małego przedsiębiorstwa bardzo ważne - istnieją teorie mówiące, że każde 100 zł wydane na pracownika pobudza u niego ośrodki w mózgu odpowiedzialne za odczuwanie bólu. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy dostanie on dofinansowanie z Unii Europejskiej - wtedy zaczyna mieć stosunek do kosztów dokładnie taki, jak dyrektor instytucji publicznej i nagle okazuje się, że pracownik, który do tej pory korzystał z przedpotopowego komputera musi mieć laptop za minimum 5 tys. zł, a do tego jeszcze najlepiej tablet.

Dyrektorzy małych przedsiębiorstw mają zazwyczaj duże kompetencje twarde, ale z miękkimi jest gorzej. Podobnie jak dyrektorzy instytucji publicznych (o czym nie wspomniałem wcześniej) uważają prawie zawsze, że wykonaliby zadanie pracownika lepiej, ale, w przeciwieństwie do tych drugich, często mają rację. Brakuje im jednak przede wszystkim znajomości technik motywacyjnych, a najczęściej przez nich stosowana to "Mam dziesięciu na twoje miejsce".

Dyrektorzy małych przedsiębiorstw potrafią doskonale funkcjonować w symbiozie z dyrektorami instytucji publicznych, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach.

* Badania prowadziłem możliwie rzetelnie na podstawie własnych doświadczeń i rozmów ze znajomymi a także stereotypów.

wtorek, 4 czerwca 2013

Doświadczenie

Mniej więcej teraz mija rok odkąd znalazłem sobie pracę. Do jej szukania przygotowałem się należycie - przeczytałem niemal wszystkie poradniki na ten temat dostępne w Internecie. W zasadzie cały czas chętnie czytam artykuły na temat rynku pracy, jej poszukiwania, sytuacji młodych itd. Na ich podstawie można wysnuć wniosek, że tym, co dla pracodawcy liczy się najbardziej, jest doświadczenie kandydata do pracy. A ja, jak zwykle, zamiast pokornie zgodzić się z prawdą objawioną, będę to kwestionował.

Nie ukrywam, rok temu uległem pewnej paranoi. Niby informatyków wszędzie potrzeba, niby z dobrymi wynikami skończyłem studia i trochę z nich wyniosłem, języki (w tym polski na poziomie zaawansowanym) znam, ale doświadczenia jednak brak. Dlatego przed oczami miałem wizję, w której potencjalni pracodawcy mówią: "Co pan, 5 lat studiów i żadnego doświadczenia zawodowego? I ja mam pana zatrudnić?" i teatralnie drą moje CV. Na szczęście rzeczywistość nie okazała się tak brutalna i teraz jestem już mądrzejszy o doświadczenia.

Nie ma sensu się rozwodzić nad tym, że pracodawcy niby poszukują 25-letniej kobiety z 10-letnim doświadczeniem, dwoma fakultetami, uprawnieniami na wózek widłowy, niezamężnej i niechcącej mieć dzieci itd. O tym można poczytać w komentarzach do prawie każdego artykułu na temat rynku pracy. Przynajmniej w branży informatycznej jest pod tym względem normalnie. Owszem, czasem zdarzy się rekrutacja na stanowisko z junior albo młodszy w nazwie, gdzie i tak napiszą, że wymagany jest rok doświadczenia, a oferują pracę w młodym, dynamicznym zespole i wynagrodzenie adekwatne do efektów pracy, ale to margines. W tej branży, we Wrocławiu, można bez problemu znaleźć dobrą pracę bez doświadczenia, o ile oczywiście ma się inne (jakiekolwiek) zalety. Niemniej jednak, im większe doświadczenie, tym większe można mieć tzw. oczekiwania finansowe.

Czyli logicznie rzecz biorąc, doświadczony pracownik powinien pracować efektywniej. Doświadczenie samo w sobie chyba nie jest wartością, za którą pracodawca powinien płacić. Ani według Arystotelesa, ani według żadnej innej z licznych definicji wartości, jakie poznałem na swoich drugich studiach. Co innego, jeżeli doświadczenie przekłada się na większą efektywność pracy, za to wypadałoby zapłacić. No właśnie, jeżeli, a nie jest to wcale takie oczywiste.

W swojej krótkiej karierze zdążyłem już zasmakować pracy w dwóch dużych firmach. W obu początek pracy wyglądał podobnie. Przez pierwszy tydzień nie wiedziałem prawie nic, miałem bardzo mgliste pojęcie o tym, co będę robił. Musiałem zmierzyć się z problemami typu dostarczenie dokumentów do działu kadr (HR, jeśli ktoś woli), skompletowanie sprzętu i oprogramowania niezbędnego do pracy, poznanie współpracowników itd. O wszystko musiałem pytać innych. Następnie jakiś miesiąc trzeba było przeznaczyć na zapoznanie się z systemem informatycznym, który będę rozwijał czy utrzymywał. Podstawowe rzeczy, jak go uruchomić na swojej maszynie, do czego wykorzystują go użytkownicy, gdzie kliknąć itd. Oczywiście miałem jednego czy dwóch kolegów, którzy mnie w to wdrażali. W końcu przyszedł czas na rozwiązywanie prostych zadań przy ich pomocy, potem coraz trudniejszych coraz bardziej samodzielnie i po około trzech miesiącach można było powiedzieć, że posiadłem pewną biegłość w systemie. Biegłość, która oznacza, że nawet jak nie wiem od razu jak rozwiązać jakiś problem, to przynajmniej wiem gdzie szukać rozwiązania oraz kogo mogę próbować o to zapytać. Kogo można zapytać, aby był chociaż cień szansy na uzyskanie satysfakcjonującej odpowiedzi to według mnie najważniejsza wiedza, jaką powinien posiąść pracownik korporacji.

Tak oto wyglądał początek pracy człowieka bez doświadczenia. Po mnie przychodzili już ludzie z doświadczeniem i mogłem obserwować jak wygląda ich początek. Ba, nie tylko biernie obserwować, bo to ja z konieczności ich wdrażałem. Jak wobec tego wygląda początek pracy człowieka z doświadczeniem? Otóż dokładnie tak samo. Przez pierwszy miesiąc również nie byli w stanie zrobić prawie nic, musieli się dopiero tego nauczyć. Doświadczenie wcale nie pozwoliło im w magiczny sposób pokonać przeszkód, które ja napotkałem. Przyznam się, że nawet zdarzyło mi się w mojej nieskromności pomyśleć, że chyba odrobinę szybciej skminiłem pewne rzeczy niż jakiś gość z doświadczeniem. Po paru miesiącach również nie odnoszę wrażenia, że oglądam ich plecy w wyścigu szczurów.

Czy zatem doświadczenie w ogóle nie ma znaczenia? Nie, jako, bądź co bądź, doświadczony pracownik pracuję bez porównania efektywniej niż pół roku temu. Rozwinąłem przez ten czas swoje umiejętności, ale szacowałbym, że w 80% są to umiejętności specyficzne dla mojego stanowiska, 15% to tzw. umiejętności miękkie, a tylko 5% to techniczne, które kiedyś mogą się przydać w innej pracy. Oczywiście proporcje mogą się różnić w zależności od charakteru pracy, ale takich cudów, że pracownik z doświadczeniem momentalnie osiąga wysoką efektywność nie ma chyba nigdzie.

Dlatego twierdzę, że w pracy specjalisty najważniejsza jest łatwość uczenia się nowych rzeczy. Zdolność chyba wrodzona, pewnie jakoś można nad tym pracować, ale obawiam się, że pewnych barier pokonać nie można. Rozsądnie byłoby zatem, gdyby to ta zdolność decydowała o początkowej wysokości pensji, która potem rosłaby wraz z wiedzą zdobywaną przez pracownika i tym samym z efektywnością jego pracy. Oczywiście nie da się tej zdolności zmierzyć podczas rozmowy kwalifikacyjnej, ale już na okresie próbnym widać wszystko jak na dłoni. Tylko kto z doświadczonych pracowników zgodziłby się na taką wycenę jego pracy?

Poza tym wiecie chyba, że jestem chodzącym racjonalizmem i żadne utopie mi nie w głowie. Gdyby pracę wyceniać tak, jak to proponuję, wszyscy dążyliby do pracowania cały czas w jednym miejscu pracy. Chcąc zmienić pracę, musieliby zaczynać z niskiego pułapu z powodu braku doświadczenia na nowym stanowisku. Biada tym, których dotknęłaby redukcja etatów. Ale popyt na rynku pracy się zmienia, więc jeżeli pewna firma potrzebuje specjalistów, to nie ma innego wyjścia jak zaproponować im wyższą pensję niż mają w obecnej firmie (chyba że ktoś da się skusić na wyzwania, pracę w międzynarodowym zespole, możliwość rozwoju itd.), pomijając to, że o nowych obowiązkach będą mieli dość blade pojęcie. Niemniej jednak, jeżeli kiedykolwiek będę pracodawcą, to będę kierował się zasadą, że zdolny pracownik bez doświadczenia jest wart nie mniej niż zdolny pracownik z doświadczeniem, a na pewno więcej niż mało zdolny pracownik z doświadczeniem. Co oczywiście nie będzie wprost przekładać się na pensję, skoro można płacić mniej, to czemu nie.

Na koniec jeszcze spojrzenie na zagadnienie z drugiej strony. Jest gość, który przepracował w jednej firmie na stanowisku programisty kilkanaście lat. W tym czasie systemy się rozrastały, teoretycznie były ulepszane, języki programowania się zmieniały, pojawiło się mnóstwo problemów do rozwiązania. Nasz bohater stopniowo awansuje, aż w końcu dochodzi do stanowiska managera działu, ma pod sobą stu ludzi. I na czym polega jego praca? Ano pilnuje, żeby pracownicy prowadzili ewidencję godzin pracy, żeby zaliczali obowiązkowe szkolenia, planuje budżet działu, zatwierdza podróże służbowe, wita nowych pracowników, czasami prowadzi rozmowy kwalifikacyjne, uczestniczy w różnych imprezach biznesowych itp. Czy to jest dobre wykorzystanie jego doświadczenia, które niby jest tak cenne na rynku pracy? A wcale nie jest to szczególnie dziwna ścieżka kariery.

czwartek, 30 maja 2013

Testy są: a) dobre b) złe c) żadne z powyższych

Edukacja jest tematem dość bliskim mojemu sercu. Mamy za sobą czas matur, czyli okres nasilonego narzekania na system edukacji. Niektórzy uważają, że wszystkiemu winne są testy. Według Jacka Żakowskiego, czym mi bardzo podpadł, wszyscy wybitni pedagodzy zgodnie uznają, że likwidacja testów jest warunkiem przywrócenia sensowności szkole. Z taką prawdą objawioną właściwie nie powinno się dyskutować, ale mimo wszystko spróbujmy.

Nie ma pewności że słabszy uczeń będzie miał mniej punktów od lepszego, bo może akurat trafić w klucz. Tylko pytania otwarte mogą dać odpowiedź na temat stanu wiedzy, a nie loteryjne testy. Nawet małpa zdolna jest w testach zdobyć około 50% pozytywnych odpowiedzi - oto garść cytatów znalezionych w Internecie. Zdecydowanie moim ulubionym jest ten z małpą - chwytliwy, adresowany do osób, które z prawdopodobieństwem nie są za pan brat. W sieci krąży taka porażająca ciekawostka, że gdyby dać małpom maszyny do pisania i nieskończoną ilość czasu, to powstałyby wszystkie dzieła Szekspira. Podobnie wśród nieskończonej liczby małp (umiejących pisać) znalazłaby się taka, która udzieliłaby poprawnych odpowiedzi także na pytania otwarte.

Ja na przekór trendom twierdzę, że testy są najlepszą formą sprawdzania wiedzy. Najlepiej na pewno znam się na testach z matematyki, więc skoncentrujmy się na nich. Być może nie każdy zdaje sobie sprawę, jak takie testy są tworzone (mówimy o testach na zakończenie szkoły, testy na studiach to niestety inna bajka). Wcale nie jest tak, że dajemy jedną odpowiedź poprawną, a pozostałe dowolne. Układający test zastanawia się, jakie błędy może popełnić uczeń i odpowiedzi niepoprawne są właśnie efektem błędów najczęściej popełnianych przez uczniów. Dlatego nieraz ktoś, kto popełnił błąd w rozumowaniu jest zadowolony, że wśród odpowiedzi widzi taki wynik, jaki mu wyszedł. Jeżeli natomiast popełni błąd polegający np. na złym przepisaniu liczby, to najprawdopodobniej nie znajdzie swojego wyniku wśród odpowiedzi, co zachęci go do szukania błędu u siebie. Chyba jest to dobre, prawda? Nie chcemy karać za głupie błędy w obliczeniach czy wręcz w przepisywaniu liczb. Przy zadaniu otwartym musiałby mieć odjętą jakoś część punktów za zły wynik (na studiach miałby pewnie odjętą całość). Jeżeli zadanie jest krótkie, nie wymaga obliczeń w kilku etapach, to test świetnie się sprawdza. Zarówno w czynnym jak i biernym znaczeniu tego słowa, bo jeżeli ktoś umie rozwiązać zadanie, to raczej nie ma mowy o jakimś nietrafieniu w klucz, a oprócz tego odpowiedzi testowe mogą być szybko i tanio sprawdzone przez komputer, odchodzą problemy z odczytywaniem pisma uczniów, z odpowiedzią zapisaną w niewłaściwym miejscu itd.

Oczywiście, w teście można strzelać. Jednak jeżeli składa się on z dość dużej ilości pytań, to efekt strzelania w niewielkim stopniu zaburza wyniki. Załóżmy, że jestem wykładowcą na studiach i przeprowadzam egzamin w formie testu ABCD z dokładnie jedną odpowiedzią poprawną. Chcę, żeby zdali studenci, którzy opanowali co najmniej 50% materiału. Mój test oczywiście doskonale pokrywa całość materiału omawianego na wykładzie. Wobec tego myślę tak: student spełniający minimalne wymagania powinien odpowiedzieć na połowę pytań, a w pozostałych, w najgorszym wypadku, będzie losowo wybierał odpowiedzi. Przeciętny student powinien odpowiedzieć poprawnie w 1/4 z pozostałej połowy pytań, więc uzyska 62,5%. Ustalam zatem próg zaliczenia na 60%, żeby ograniczyć cierpienie za ponadprzeciętnego pecha. Bardzo istotne jest to, żeby test miał dość dużo pytań, żeby jeden strzał nie decydował, a tu często jest pies pogrzebany na studiach. Któż z nas nie widział testów złożonych z dziesięciu pytań, a odnotowany przeze mnie rekord to było chyba sześć.

Taki test z jedną odpowiedzią poprawną najlepiej sprawdza wiedzę, właśnie dlatego, że można oszacować, jaka część odpowiedzi poprawnych została wybrana losowo. Po odrzuceniu tej części zostaje już czysta wiedza. A niektórzy bardzo się boją efektu małpy i wymyślają punkty ujemne za złe odpowiedzi albo testy wielokrotnego wyboru. Wyniki testu z punktami ujemnymi mierzą, oprócz wiedzy, także skłonność do ryzyka i pewność siebie, a chyba nie o to chodzi. Dodatkowo jeszcze wykładowcy mają tendencję do ustalania progu na ocenę bardzo dobrą na np. 90%, tak jak by pewnie było przy teście bez punktów ujemnych, bo przecież jak ktoś zna odpowiedź, to zna. Zaś przy testach wielokrotnego wyboru pojawia się pytanie, jak je oceniać? Najczęstszy model jest taki: zaznaczenie wszystkich poprawnych odpowiedzi - 1 pkt, w pozostałych przypadkach - 0 pkt. Wyobraźmy sobie zatem taką sytuację: na każde pytanie z testu poprawne są trzy odpowiedzi. Pewien egzaminowany przy każdym pytaniu zaznaczył tylko dwie poprawne odpowiedzi. Opanował 0% materiału, czy może raczej 2/3?

Złym pomysłem jest także odpowiedź, najczęściej chyba oznaczana literą E: żadne z powyższych. Jest to po prostu wyraz braku odwagi cywilnej u autora testu - w razie gdy sam źle policzę, stwierdzę z kamienną twarzą, że należało zaznaczyć odpowiedź E. Wprowadza to niepotrzebny stres u egzaminowanych, zwłaszcza, gdy wyszedł wynik nie dokładny, ale zbliżony do jednej z odpowiedzi (co w ścisłej matematyce rzadko się zdarza, ale w finansach wręcz przeciwnie) - zaznaczyć tę odpowiedź czy może jednak żadne z powyższych? A już ekstremalnym przypadkiem był wykładowca, który dawał odpowiedzi od A do prawie Z i należało zaznaczyć odpowiedź najbliższą prawidłowemu wynikowi, przy czym różnica kilku czy kilkunastu procent nie była niczym nadzwyczajnym. Trzeba jednak przyznać, że ten wykładowca od A do Z był ekstremalnym przypadkiem.

A co z testami z innych przedmiotów? Pewnie większość mądrych głów wypowiadających się na ten temat nie wie nawet jak one wyglądają. Na maturze z WOS-u czy historii pytań z odpowiedziami ABCD jest bardzo niewiele. Większość pytań polega na udzieleniu krótkiej odpowiedzi, często tylko jednym słowem. Co w tym złego? Jak ktoś wie, to dostanie punkt, a strzelając dobrego wyniku raczej nie osiągnie. Najważniejszym dla mnie, choć nieobiektywnym argumentem za skutecznością testów jest to, że trudno mi znaleźć osobę, która uzyskałaby wynik znacznie poniżej swoich możliwości, a już na pewno nie znam nikogo o małej wiedzy, kto uzyskałby dobry wynik.

Co przeciwnicy testów proponują w zamian? Propozycje są dość enigmatyczne - szkoła powinna uczyć kreatywnego myślenia, rozwiązywania problemów, a nie uczyć pod testy. Konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy na konkretnym przykładzie, czym różni się uczenie pod testy od uczenia pod pytania otwarte albo od jakiegokolwiek innego uczenia. Oczywiście nieraz pojawia się też pomysł, aby przywrócić egzaminy wstępne na studia. Zamiast tradycyjnie narzekać na uczelnie, przytoczę anegdotę z czasów, gdy było trudno dostać się na studia. Pewien wykładowca Politechniki Wrocławskiej nieoficjalnie proponował kandydatom pomoc w dostaniu się na studia. Uprzedzał jednak, że nie można przyjść zupełnie nieprzygotowanym na egzamin, bo przy pustej kartce nawet on nie będzie w stanie nic zrobić. Za swoją pomoc brał pieniądze, ale oddawał je w całości gdy kandydat jednak nie dostał się na upragnione studia i wojsko pukało do jego drzwi. Honorowy facet, prawda? Ci, którzy nie wierzą w honor, gdy w grę wchodzą pieniądze, mają rację - oprócz brania pieniędzy, nie robił on absolutnie nic. Gdyby komuś to nie wystarczyło, jestem gotów przytoczyć więcej argumentów przeciw egzaminom wstępnym.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Informatyka jest kobietą

Dawno już obiecywałem wiernym czytelnikom kolejny wpis na blogu. Dodatkowo rozbudzałem nadzieję mówiąc, że mam już pomysł na temat. Ten pomysł cały czas jest, ale jakoś trudno mi się zmobilizować, żeby przelać go na "papier". Tymczasem dzisiaj w pracy przeczytałem pewien artykuł, który skłonił mnie do tego aby napisać taki oto "spontaniczny" tekst.

Artykuł ów (nie "owy" - kącik językowy musi być) wspaniale łączy dwa trendy popularne na portalu gazeta.pl, choć na innych chyba też. Trend pierwszy to przedstawianie kobiet jako biednych, zastraszonych, nieśmiałych, które na rynku pracy spotykają zgraję szczerzących kły krwiożerczych facetów, którzy tylko czekają, aby im udowodnić, że na niczym się nie znają. One przecież bardzo by chciały pracować w męskich zawodach, ale w tej sytuacji byłaby to katorga. Trend drugi to pisanie o pracy, zwłaszcza w korporacji, jako o kombinacji czynności niemalże z innego świata takich jak mitingi, projekty, kampanie, marketing, branding, case'y. To, że gdzieś jest grupa specjalistów, która wykonuje pracę naprawdę niezbędną do funkcjonowania firmy to temat, na który nie warto pisać. Zresztą jeżeli mowa o specjaliście z IT, to najlepiej o takim, który naprawia komputery i śmierdzi. 

W zasadzie można by wyróżnić trend trzeci, czyli pisanie o rzeczach, o których nie ma się pojęcia, z wykorzystaniem jednego szablonu dla dowolnego tematu, wszytko w głupawo wesołym tonie. Bez trudu artykuł można by zamienić na "10 rzeczy, które musisz wiedzieć o kobietach informatykach" i opublikować w Cosmopolitanie. Wstęp mówi o programistkach, a o kim czytamy w dalszej części artykułu? O pani, która redagowała portal o grach komputerowych, a obecnie gry promuje. Albo o innej, która ukończyła psychologię, a wcześniej pracowała przy, a jakże, "projektach i kampaniach" dla dużych firm, więc zakładam, że też niewiele programowała. Owszem, dopuszczono też jedną programistkę do głosu, ale jednak nie wysuwa się ona na pierwszy plan.

Artykuł w założeniu miał chyba przełamywać stereotypy, a tymczasem czego się dowiadujemy? Że jak kobieta dołączyła do męskiego zespołu to nauczyła kolegów utrzymywać porządek i myć naczynia. Ciekawe, czy nauczyła ich również myć się, czy to jednak robili już wcześniej. Że panie spotykają się przy kawie i cieście, że potem wychodzą do klubu. Że facetom na spotkania wstęp wzbroniony, hihi. Mam wrażenie, że dziennikarka skrzywdziła te panie, bo nie wątpię, że te spotkania są pożyteczne, a zostały przedstawione w takim sobie świetle.

Dodatkowo z artykułu można jeszcze wyciągnąć wniosek, że kobiety uwielbiają pracować z innymi kobietami. Nic tylko wzajemna pomoc, szacunek i śmianie się z siebie, zero rywalizacji (w końcu nie mają na co się pojedynkować), zero zazdrości. Na marginesie - uważam, że zazdrość to uczucie, które powinno być wyznacznikiem człowieczeństwa. Do współczucia mało kto jest zdolny, do miłości też nie wszyscy, a do zazdrości chyba tak. Zazdroszczę, więc jestem człowiekiem.

A jak jest naprawdę z tym informatyczkami? Niestety zdecydowana większość kobiet nie będzie nigdy dobrymi informatykami, tak jak i zdecydowana większość mężczyzn nimi nie będzie. Dotyczy to też wielu innych zawodów, bo istnieje coś takiego jak wrodzony talent. Po prostu, jeżeli ktoś miał w gimnazjum z matmy "mocną czwórkę" to nigdy nie będzie dobrym informatykiem, choćby bardzo chciał i się starał. Tak samo jak nigdy dobrym muzykiem nie zostanie ktoś, kto nie potrafi czysto zaśpiewać "Sto lat".

Jeżeli jednak kobieta pomimo niezliczonych przeszkód zdecyduje się zostać informatykiem, to chyba nigdy nie będzie tej decyzji żałować. Każda firma ją chętnie zatrudni, o ile tylko będzie spełniać podstawowe wymagania (90-60-90). Koleżance każdy chętnie pomoże. Koledze też się pomaga, ale jakoś tak bez entuzjazmu. Dlaczego zatem nawet te dziewczyny, które mają odpowiednie zdolności często wybierają inne kierunki niż informatyka? Mam nadzieję, że nikomu świat się nie zawali, gdy odkryję nagą prawdę: często uważają informatykę za nudną. Jeżeli jest to świadoma decyzja: "Wybiorę kierunek studiów, który mnie naprawdę interesuje, licząc się z tym, że nie będę miała lekko na rynku pracy", to szanuję ją bardziej niż swoją: "Nie ma jednej dziedziny, która by mnie szczególnie interesowała, więc wybiorę tę, która pozwoli dobrze zarabiać".

wtorek, 19 lutego 2013

Kącik języka polskiego

Dzisiaj proponuję wiernym czytelnikom garść językowych ciekawostek:

1. Spontaniczny
Która z pań nie chciałaby, żeby jej facet był spontaniczny? Najczęściej chyba rozumiane jest to jako: "jak będę w złym humorze, to on spontanicznie zaproponuje, żebyśmy wyszli do kina na komedię" albo "da mi prezent, którego się nie spodziewam". Takie zachowania pewnie są miłe, ale czy spontaniczne? Sądzę, że jednak muszą być poprzedzone chociaż chwilą namysłu i odpowiedzeniem na pytania typu: "czy mam na to pieniądze?", "czy mam na to czas?", "czy zdążę kupić prezent po pracy?", "czy ona na pewno się ucieszy?" itd. Tymczasem ja uparcie twierdzę, że najbardziej spontaniczni są ci, którzy biją swoje żony. Proponuję odwołać się do słownikowej definicji tego słowa:

1. «będący odruchową, nieprzemyślaną wcześniej reakcją na coś»
2. «reagujący odruchowo i emocjonalnie»
Wkurza mnie - leję ją. Raczej nie ma nawet zastanawiania, czy pięścią czy otwartą dłonią - jak się ułoży, tak wyjdzie. Reakcja odruchowa, naładowana emocjami, na pewno nie przemyślana, bo chyba nawet największy tępak na spokojnie doszedłby do wniosku, że takie zachowanie ma więcej skutków negatywnych. Zdarzyło mi się już nieśmiało próbować przekonywać ludzi do mojej interpretacji słowa "spontaniczny". Jak do tej pory, same porażki. Tyle że odpowiedzi, jakie dostawałem, brzmiały: "Bicie kobiet to nie kwestia spontaniczności, to brak jakiejkolwiek kultury i honoru", "Spontaniczny kojarzy mi się wyłącznie pozytywnie". A ja naprawdę z przyjemnością przyznam komuś rację, jeżeli tylko ten ktoś wskaże mi w definicji tego słowa coś, co zaprzecza temu, że bicie żony jest spontaniczne. Póki nikt mnie nie przekonał, zachęcam do zastanowienia się, czy to takie fajne jak partner jest spontaniczny - to nie tylko bicie, ale też przeklinanie, podnoszenie głosu, niemiłe odzywki, choć parę pozytywnych spontanicznych zachowań też się znajdzie, ale chyba mniej niż się powszechnie uważa. Już najkrótsza chwila namysłu powoduje, że zachowanie trudno uznać spontaniczne.

2. Dynamiczny
Oczywiście w połączeniu z "młody" i "zespół". Nie wiem kto wymyślił takie potworne zestawienie słów i jak to się stało, że zrobiło taką karierę. W bardzo wielu ogłoszeniach w sprawie pracy można to spotkać, a jest to zdanie, które absolutnie nic nie mówi o potencjalnym pracodawcy. Widział ktoś kiedyś, żeby oferowano pracę w starym, dynamicznym zespole? Albo młodym, statycznym? Skoro mamy same młode i dynamiczne, to naprawdę taka informacja niewiele wnosi do sprawy. Pół biedy, gdyby to określenie pozostało w sferze ofert pracy. Jakiś czas temu przeczytałem jednak w artykule na temat sytuacji w szkolnictwie coś takiego: "Dyrektor musiał zwolnić młodą, dynamiczną nauczycielkę, bo akurat bardziej doświadczona wracała z urlopu zdrowotnego [...]". Co to znaczy, że nauczycielka jest dynamiczna? Że uczeń widzi ją przy tablicy, zagląda do zeszytu żeby coś sprawdzić, a ona błyskawicznie pojawia się z tyłu klasy (ruchliwy - element definicji słowa "dynamiczny")? Jakieś inne pomysły?

3. Spolegliwy
Słowo rzadko używane, które oryginalnie oznacza "ten, na którym można polegać". Tymczasem, jeżeli już jest używane, to praktycznie zawsze w znaczeniu "uległy". Naprawdę niesamowite, jak upowszechniło się to właśnie znaczenie. Sam przez większość życia byłem przekonany, że tak należy tego słowa używać, dopóki nie przeczytałem pewnego polskiego kryminału (kiepskiego, trzeba przyznać), w którym autor na marginesie zwrócił uwagę na to słowo. Od tego odkrycia minęło kilka lat, w tym czasie na palcach jednej ręki można zliczyć sytuacje, w których usłyszałem/przeczytałem "spolegliwy", ale za każdym razem było to w znaczeniu "uległy". Efekt jest taki, że obecnie w słownikach można przeczytać:

1. «taki, który wzbudza zaufanie i można na nim polegać»
2. pot. «taki, który łatwo ustępuje i podporządkowuje się innym»
Jest to przedziwna sytuacja. Jeszcze dziesięć lat temu tego drugiego znaczenia nie było w słownikach. Teraz jest oznaczone jako "pot.", co właściwie należałoby traktować jako eufemizm dla "błędnie". Ciekawe, czy za jakiś czas przy definicji słowa "bynajmniej" przeczytamy "pot. przynajmniej". A co powiecie na takie zdanie: "Dobry pracownik szeregowy powinien odznaczać się spolegliwością"? Dla efektywności komunikacji chyba najlepiej tego słowa w ogóle nie używać.

4. Netto/na rękę
A tu kwestia dotycząca wyłącznie efektywności komunikacji. Do niedawna wolałem mówić, że na pewnym stanowisku zarabia się x netto. Wiadomo, że nie mówiłem o konkretnych osobach, bo zarobki są ściśle tajne. Wracając do tematu językowego, jak "na rękę", to zaraz sobie wyobrażałem spracowaną łapę z żałobą pod paznokciami wyciągniętą po gotówkę "na rękę". "Netto" nie budziło tak silnych skojarzeń. Tyle że zazwyczaj potem padało epickie pytanie: "Na rękę, tak?" (zwłaszcza jak kwota nie była najniższa). "Tak, na rękę" - byłem zmuszony odpowiedzieć. Chyba nie tylko ja miałem ten problem, bo ostatnio usłyszałem "pensja netto na rękę" - tutaj już mamy najwyższą możliwą efektywność. Ja jednak nie pójdę aż tak daleko, będę używał "na rękę", przynajmniej w prywatnych rozmowach. Zgodnie z ludową mądrością: co na rękę, to na rękę, a pensję netto, to jeszcze Rostowski opodatkuje, zobaczycie.

niedziela, 30 grudnia 2012

Z pamiętnika książek czytelnika

Powracam tematem neutralnym, na który już dawno chciałem coś napisać. Jak to jest z tymi książkami? Niektórzy starają się wmówić nam, że czytanie książek jest modne, stąd akcje typu "Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka" albo coś o tym, że książki gryzą i "Nie czytaj, bo jeszcze komuś zaimponujesz". Niestety, zaimponować oczytaniem można tylko innej oczytanej osobie, więc takie akcje raczej niewiele dają, czytający dalej będą się kisić we własnym sosie, a nieczytający przecież nie przeczytają jakiejś książki po to, żeby zaimponować tym czytającym. Ktoś jednak pieniądze za kampanię społeczną wziął, więc podstawowy cel został zrealizowany.

Według mnie zachęcić do czytania można tylko poprzez danie nieczytającemu do ręki książki, którą się dobrze czyta. Uważam, że powinno to być podstawowe kryterium doboru lektur, przynajmniej w szkole podstawowej i gimnazjum a nie: "czy książka prezentuje godne naśladowania postawy moralne?", "czy została napisana przez wybitnego polskiego autora?", "czy nasi rodzice, dziadkowie się na niej wychowali?". Na szczęście od czasu do czasu jakaś "dobrze czytająca się" książka ("Harry Potter", "Kod Leonarda Da Vinci", "Cień Wiatru", być może też "Zmierzch") zdobędzie dużą popularność i jest szansa, że ktoś zachęcony przyjemną lekturą zacznie częściej bywać w bibliotece. Wiem to z autopsji. O ile w szkole podstawowej czytałem niemało, to w gimnazjum było z tym gorzej (okres buntu, wiadomo). Jakoś na przełomie gimnazjum i liceum trafił się "Kod Leonarda Da Vinci" i choć z perspektywy czasu nie oceniam tego jako rewelacyjną książkę, a wręcz uważam, że Dan Brown nieraz prymitywnie kpi sobie z czytelnika, to jednak zachęcony "Kodem" sięgnąłem też po inne książki i siłą rozpędu jadę do dzisiaj.

Tyle o społecznym zjawisku czytelnictwa, teraz będzie o moich doświadczeniach. Najgorsze pytanie, jakie można zadać na temat książki, to: "O czym ona jest?". W przypadku dobrych książek bardzo rzadko można na nie odpowiedzieć. "Drwal" Witkowskiego jest o wycieczce na Pomorze Zachodnie? "Cień wiatru" o miłości i prowadzeniu księgarni? "Mistrz i Małgorzata" o wizycie diabła w Moskwie? "Paragraf 22" o życiu żołnierzy na froncie? "Chłopiec z latawcem" o chłopcu z latawcem? Książki Pilcha są o niczym? Inne złe pytanie to: "czy podoba ci się ta książka?" zadane, gdy jestem w trakcie czytania. Nie powinno się oceniać książki, gdy nie znasz jej zakończenia, nauczyłem się tego przy "Aniołach i demonach" wspomnianego już autora. Inny przykład to "Kronika ptaka nakręcacza" Murakamiego, uznawana za "jego największe osiągnięcie pisarskie", jak głosi napis na okładkach polskich wydań jego książek. Nie ma to jak pootwierać mnóstwo interesujących wątków i żadnego sensownie nie zakończyć. W zasadzie powinien usunąć kilkadziesiąt ostatnich stron i zamiast nich dać tylko napis "ZBRUKANA, ZBRUKANA, ZBRUKANA!". Byłoby jeszcze bardziej magicznie i tajemniczo.

Murakamiemu trzeba jednak oddać, że jak już zacząłem jakąś jego książkę, to przeczytałem do końca, choć nieraz gość mnie wkurzał. A już "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" to klasyczny przykład czegoś, co nigdy nie zostałoby wydane, gdyby autor nie miał znanego nazwiska. Nie brakuje jednak książek, które zdobyły uznanie czy to krytyki, czy nawet czytelników, a jednak nie byłem w stanie przez nie przebrnąć. Wymieńmy kilka:
  • "Władca pierścieni" - szacun dla autora, że stworzył wyjątkowy świat, że napisał coś oryginalnego itd. Jednak napotykamy tu problem, który dotyczy całej fantastyki. Nie ma tutaj żadnych granic, więc co chwila są sytuacje takie, że dobrzy bohaterowie już konają, już walkirie po nich lecą, a tu nagle czarodziej resztkami sił rzuca pradawny czar, który przechyla szalę zwycięstwa na drugą stronę. Czarodziej wycieńczony umiera, ale szef czarodziejów go wskrzesza, jednocześnie zło niby pokonane, ale za sprawą smoka się odradza itd. Po jednej z tego typu akcji w wykonaniu Gandalfa przestałem czytać, gdzieś w połowie "Dwóch wież".
  • "Potop" - niestety fortele Zagłoby chyba już na niewielu robią wrażenie, a to, co w XIX wieku było zapewne barwnym, żywym językiem obecnie jest czymś niestrawnym, co istotnie utrudnia czytanie. Zapewniam jednak, że jeżeli kiedyś zdecyduje się na karierę w polityce, to wcześniej przeczytam trylogię od deski do deski, inaczej przeciwnicy polityczni mnie zjedzą.
  • "Fima" Amosa Oza - już kiedyś cytowałem fragment tej zacnej książki, ale nie powstrzymam się, żeby tego nie powtórzyć: 
Zacisnął obie dłonie na swoim stwardniałym członku, niby złodziej wspinający się po rynnie, choć - zaśmiał się w duchu - przypominał bardziej tonącego usiłującego przytrzymać się trzciny. Ale zmęczenie było silniejsze od pożądania i Fima dał sobie spokój. Zasnął. Na dworze padało coraz bardziej. 

Inną książkę tego autora ("Poznać kobietę") przeczytałem do końca, choć sam nie wiem dlaczego. Na podstawie tych dwóch książek stwierdzam, że pisze on w stylu: 

Zrobił sobie kawę, lecz mu nie smakowała. Wicher strącał z drzew pierwsze pożółkłe liście. Postanowił, że teraz porozmawia z żoną. Uchylił drzwi do sypialni, ona jednak spała oddychając miarowo i mógł dostrzec falowanie jej niegdyś kształtnych piersi pod nocną koszulą. Zniechęcony, zdjął brudne skarpety i wsunął się pod kołdrę.

W połączeniu z opisami jakie znajdziemy przy chyba każdej jego książce ("wnikliwe studium psychologiczne" cośtam, cośtam) można oczywiście przypisać bardzo wiele znaczeń do takich zdań (przemijanie symbolizowane przez pożółkłe liście i niegdyś kształtne piersi, obojętność wyrażona przez niedbanie o higienę), a prawda jest taka, że napisałem je w minutę bez głębszego zastanowienia i sądzę, że tak samo robi (Czarnoksiężnik z krainy) Oz. Gość podobno od paru lat jest jednym z najpoważniejszych kandydatów do Nagrody Nobla. Jeżeli ją dostanie, będzie to dla mnie dowód na istnienie wszechmocnego żydowskiego lobby.
  • "Śnieg" Orhana Pamuka, jak już o Noblach mowa. Skoro po jakichś 150 stronach ani nie byłem zaciekawiony akcją, ani nie poszerzyłem swojej wiedzy o tureckiej kulturze, to nie było sensu czytać dalej. Nawet mnie nie interesuje, czy Ka w końcu przespał się z Ipek (imiona są najciekawszą rzeczą w tej książce). Być może jednak skuszę się na inne dzieło tego autora, bo opisy ich brzmią zachęcająco (choć przy "Śniegu" też brzmiały). Problem tylko jest taki, że gość najwyraźniej uznaje za dyshonor napisanie książki, która ma mniej niż 0,5 kilostrony (podobnie jak John Irving, ale z nim pierwsze spotkanie było bez porównania ciekawsze).
  • "Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" - co to w ogóle jest? Jakiś Silny, jakaś amfa, jakieś laski, bez ładu i składu. A że niby język taki cudowny, oryginalny? Być może oryginalny, ale przede wszystkim sztuczny. Tylko jakiemuś oderwanemu od życia krytykowi może się wydawać, że tak mówią ludzie z blokowiska.
Można by jeszcze znaleźć parę przykładów takich książek, jak również takich, które powinny się znaleźć w tej grupie, ale z jakichś niezrozumiałych powodów je przeczytałem. Jeszcze więcej pewnie można by znaleźć książek dobrych, ale przecież nie o nich chciałem pisać. Na koniec, zachęcam wszystkich do czytania książek. Może pewnego dnia zaczniecie imponować laskom oczytaniem, tak jak ja to robię każdego dnia.

czwartek, 23 sierpnia 2012

W PeeZeLu bez zmian

Sezon ogórkowy jeszcze trwa, więc dzisiaj z rana na gazeta.pl pierwszym newsem było to, że marszałek Podkarpacia zajął zwykłemu pasażerowi miejsce w samolocie. Bardzo dobrze, że jest z tego mała afera, ale wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że marszałek rzeczywiście o tym nie wiedział. Pewnie ktoś z jego biura, który jeszcze ma znajomości w Locie chciał jak najlepiej wykonać swoje obowiązki. Ustrój się zmienił, a mentalność została. Nie o tym jednak chciałem.

Niesamowite jest to, że w czasach gdy każda wypowiedź dla prasy jest autoryzowana, gdy prawie każdy ma swojego rzecznika prasowego i PR nikomu się nie kojarzy z Polskim Radiem, czasami można przeczytać naprawdę szczerą wypowiedź. Tak było w przypadku trenera Janusza Wójcika, tak też jest w przypadku marszałka Podkarpacia. Wypowiedź ta jest godna zacytowania w całości na moim blogu:

Dzisiaj to już nie można mieć syna, córki i w ogóle najlepiej jeździć furmanką. Dzisiaj każdy człowiek może bić władzę [bić ją słownie, dodajmy, cytując Michała Witkowskiego, który z kolei cytował chyba jakąś celebrytkę]. Leciałem na ważne spotkanie z ambasadorem Kanady. Ważne dla interesów i gospodarki Podkarpacia.

Warto dodać, że gdy czytałem tę perełkę, to jeszcze nie była ona okraszona zdjęciem marszałka. Sprawdziłem najpierw na Wikipedii, co to za jeden (a co niby lepszego można robić w pracy). Patrzę: PSL. Od razu sobie wyobraziłem modelowego regionalnego działacza tej partii z długoletnią tradycją. Znaki szczególne: brzuch sarmacki, gęba nalana ozdobiona wąsem, brak szyi. Taki wujek, co na weselu każdemu polewa w odstępach dużo krótszych niż między intonowaniem "a teraz idziemy na jednego" przez orkiestrę. Chyba każdy w rodzinie ma takiego wujka.

Intuicja tym razem mnie nie zawiodła. Wracając do meritum sprawy. Nie o taką Polskę walczyliśmy, gdzie ludzi sami wybierają, a potem sami biją (słownie). Marszałek jeszcze pamięta, co władza ludowa robiła z ręką na nią podniesioną. A dzisiaj? Nawet taki gołowąs jak ja może krytykować w Internecie marszałka z drugiego końca Polski. Nie mówiąc o tym, że syna i córki nie można mieć. Tutaj akurat bohater wyraził pogląd bardzo typowy w tym kraju: jak już zdobyłem jakąś władzę, to przecież po to, żeby mojej rodzinie żyło się lepiej. Jeżeli zrobię coś dla innych ludzi, to dobrze, a jak nie, to trudno, w końcu rodzina rzecz święta. Chyba nawet nie ma w tym żadnego wyrachowania, po prostu taka nasza kultura. Dobra, wystarczy tego bicia władzy, i tak musi się bronić przed bezpardonowymi atakami ze wszystkich stron.